niedziela, 29 września 2013

A Nymphoid Barbarian in Dinosaur Hell (1990)

Pewnego wieczora, który to miał miejsce daaawno temu, będąc wówczas małym szczylem, podczas wcinania kolacji miałem okazję obejrzeć film, którego tytułu nie pomnę (a który to tytuł za wiele by nie wniósł do tej opowieści). Historia opowiadana skupiała się na usilnych próbach przeżycia grupy ludzi pierwotnych w niesprzyjających okolicznościach (na które składały się: żywioły, ich własna głupota i dinozaury - zabójczy miks). Opowieść jakich wiele, ale tak się składa, że będąc dzieckiem zapewne uroczym, ale nieco naiwnym myślałem, ze to coś pokroju filmu dokumentalnego i szczerze współczułem biedakom w baranich skórach ich ciężkiego losu. Spokojnej tafli mojego umysłu nie zmącił fakt, że próbowali zaostrzonymi patykami zadźgać wielkie jaszczury. Moich podejrzeń nie wzbudziły nawet ujęcia żółwia, które nałożono na krajobraz w celu wzbudzenia trwogi i podniesienia poziomu adrenaliny. A biedak jedyne na co chciałby zapolować, to nie świeżutka ludzina tylko niestawiający zbytniego oporu liść sałaty.
    Co wspólnego z filmem o którym wspomniałem ma
produkcja studia Troma? Studia w pewnych kręgach legendarnego, które stworzyło takie hity jak cztery części filmu The Toxic Avenger, Surf Nazis Must Die czy Maniac Nurses Find Ecstasy? Otóż oglądając Barbarzyńską Nimfomankę w Piekle Dinozaurów nie sposób nie odnieść wrażenia, że jej twórcy wyraźnie inspirowali się filmem z mojego dzieciństwa. Tylko, jak to Troma ma w stylu, mając do dyspozycji kilku amatorskich aktorów, nieco śmieci znalezionych na dzikim wyspisku i trochę szarego papieru oraz odlewów z gumy postanowili pójść w niespodziewanym kierunku i połączyć najdziksze fantazje miłośników fantasy i fanów postnuklearnych klimatów. Czy im się udało? By się o tym przekonać, najlepiej samemu zapoznać się z dziełem, ale postaram się w pigułce oddać wrażenia które towarzyszą przeżywaniu przygód naszej Barbarzyńskiej Nimfomanki.
   Świat się popsuł. I nie chodzi o to, że on tak sam z siebie na złość ludzkości zrobił, tylko że ludzie chuje, to i w końcu doprowadziliśmy do nuklearnego holokaustu. Potem długoletnie wojny o przetrwanie na niegościnnej powierzchni przyniosły obalenie rządów i ustalonego porządku oraz cofnięcie się cywilizacji do czasów zanim zaczęto używać piapieru toaletowego i kiedy na kobiety polowano jak dzisiejsi amerykanie polują na kupony zniżkowe do Wal-martu. Co niektórym mogłaby się łezka melancholii w oku zakręcić na wspomnienie pięknej młodości, ale zaraz zrobi się mroczniej. Bo oto promieniowanie oprócz dodania kilku zbędnych kończyn kilu losowym zwierzakom zmieniło część ludzkich nieszczęśników w mutanty, którzy żyjąc swoim żałosnym żywotem, kierują się jedynie najprymitywniejszymi popędami. Czyli jak studenci w czwartkowy wieczór. Wszystkiego dowiadujemy się z narracji głownej bohaterki, która jest jedną z ocalałych po zagładzie dzieci, nie pamiętających życia przed katastrofą. Lea, bo tak nazywa się nasza barbarzyńska nimfomanka, to całkiem urocze dziewczę, które od czasu do czasu czuje się bardzo samotne...

Mam słodką buzię, biegam w skórach i
za dużo nie mówię.
Eh, szkoda , że takich kobiet jeszcze nie ma.
I tak, Lea, hasając sobie po lesie, postanawia nad brzegiem jeziorka obmyć swe zmęczone hasaniem ciało. Niestety, chwile wytchnienia przerwyają jej straszne, odziane w skórę zbóje, które zapewne chcą skraść jej coś więcej niż tylko przepaskę z włosów. I nie dziwota, skoro jest ostatnią kobietą na ziemi. W rzeczywistości pewnie byłaby to pomarszczona latynoska z nadwagą i problemami z cerą, ale widać to byłoby zbyt wiele dla rodzaju ludzkiego, który tyle przecież wycierpiał. Na szczęście na ratunek przychodzi jej Marn, który dla mnie będzie Opoźnionym Wilhelmem Tellem, a to z uwagi na jego zabawkową kuszę i umiętności myśliwego godne wioskowego głupka. Lea i Marn zakochują się w sobie, mimo, że Opoźniony Wilelm robi od czasu do czasu zaskoczone miny, jakby ktoś z nienacka przeprowadzał na nim badanie prostaty. Ja się jej nie dziwie, w końcu Marn miał wszystkie zęby, niewielką zawartość tłuszczu w organiźmie, a jego włosy z nosa nie nadawały się jeszcze do zaplecienia warkoczy. Niestety zakochani nie nacieszyli się swoim towarzystwem długo, gdyż na swej drodze napotkali Patolskiego Chucka Norrisa, herszta bandy mutantów, który porywa Leę w wiadomym celu.
Komu potrzebne dobre maniery i świeży oddech gdy
ma się taką wzbudzającą respkt czapkę!
Rannego Opoźnionego Wilhelma ratuje od pewnej śmierci coś a'la filozof-Ben Kenobi, który w pierwszej scenie swojej bytności na ekranie napierdala rymem jak Jay-Z. Lei zaś udaje się uciec od Clona, ludzkiego bad guya i herszta mutantów wykorzystując chwilę ichniej nieuwagi. Z pomącą zabłaknej niewiaście przychodzi tajemniczy zamaskowany mężczyzna. Teraz kochankowie muszą tylko odnależć się nawazjem, co wbrew pozorom nie będzie takie łatwe...
                                                                             
     Naprawdę chciałbym skrytykować ten film. Mało, zjechać go jak burą sukę, sprawić, że uciekłby z płaczem w kąt i przez następne 20 lat musiał chodzić na psychoterapię. Oglądając trailer byłem przekonany, że taśma filmowa chciała popełnić samobójstwo, wiedząc co się na nią nagrywa. Że po nakręceniu tego twórcy filmu poszli do konfesjonału przepraszając Stwórcę słowami: "Panie, wybacz nam, bo tym razem zapuściliśmy się twórczo tam, gdzie Mufasa zabronił chadzać Simbie". Ale nie mogę. Bo to jest, wybaczcie mi przyszłe pokolenia, niezły film. Tylko trzeba przymrużyć oko. Najlepiej oba. Zmrużyć je tak mocno, jak mocno zaciskała pośladki Jagienka, łupiąc nimi orzechy. I wtedy, podchodząc do wszystkogo co się widzi/słyszy z dystansem równym jednostce astronomicznej, można obejrzeć ANBIDH bez bólu i żalu za straconym (na oglądanie tego) czasem.
     Po pierwsze straszny mój zawód: nimfomanka nie jest nimfomanką. Wbrew temu co mówi trailer i początkowa narracja, główna bohaterka jest porządniejsza od połowy bladzi w klubach i gimnazjalistek. Film tak naprawdę przedstawia losy nieco głupiutkiej, ale może tylko zagubionej dziewczyny, która ma takiego pecha, że świat jest dziki i spustoszony i jest ostatnią przedstawicielką swojej płci. Chcą ją dorwać różnego rodzaju obleśni paskudnicy, ale ile dziewczym żyje z takim brzmieniem i w naszych czasach? Co prawda pierwsze minuty filmu mają delikatny klimat oldschoolowego filmu porno, ale ten znika i nie powraca, a bardziej kojarzy mi się z czymś pomiędzy amatorskim Conanem Barbarzyńcą i prymitywną wersją oryginalnego Zmierzchu Tytanów. Nawet Marn czyli Opoźniony Wilhelm ma w sobie coś z tamtego Perseusza. Fabuły nie ma co prawda, poszczególne sceny niewiele mają ze sobą wspólnego, a już same w sobie są nieco głupawe.

Wędkarze II: Zemsta Robaka
Ale nie o to w tym filmie chodzi. Nie chodzi też o słabe efekty specjalne, tak tragiczne, że już studia w latach 70' robiły je o wiele lepiej, o papierowo-plastelinowo-gumowe potwory które pożerają bieliznę, o aktórów w gumowych maskach, o sceny walk, które wygladają jak MMA dla paralityków, o ścieżkę dźwiekową na którą składa się 5 złowieszczych dzwięków zagranych na tanim syntezatorze i dźwięki ogólnie robione w mieszkaniu reżysera.
Chodzi o boleśnie prostą historię, która nie wiadomo czy będzie miała pozytywne zakończenie. Oglądając film, który praktycznie ma niewiele dialogów, naprawdę kibicujesz dwójce bohaterów, by wszystko skończyło się happy endem. W tak prostą historię został wpleciony motyw rodem z Upióra w Operze, ze zniekształconym osobnikiem pomagającym głównej bohaterce. Film też, ponikąd przypomina Władcę Pierścieni, bo jest od zajebania chodzenia. Bohaterowie najpierw łażą bo są szczęśliwi ze soba, potem żeby uciec od niebezpieczeństw a na koniec by się odnaleźć. Mogliby sporo zarobić, gdyby tylko mieli na stopach buty znanej marki. Cała historia kończy się dobrze, choć oczywiście nie dla wszystkich.
    Podchodząc do wszystkiego z odpowiednim nastawieniem, od campowej strony, coś a'la Batman z Adamem Westem, 82 minuty filmu mijają bez chęci sięgniecia po wiaderko na wymiociny i bez ziewania godnego króla sawanny. I wiedząc jakie filmy robi Troma, jest to zaskoczenie. Sami pewnie uważają, że nie do końca im wyszło, skoro biust widać dosłownie w jednej scenie, urwana zostaje jedna kończyna i stracone zostaje jedno oko. Z tego filmu płynie także potwierdzenie jednej z gróźb cytowanej przez rodziców na całym świecie: "Nie biegaj z patykiem, bo wybijesz sobie oko!". Może okaże się jeszcze, że podczas picia herbaty z łyżeczką także można jedno starcić. 
   Nie jest to może propozycja na wieczór we dwoje, ale gdy naparwdę skonczą się pomysły na to, co możnaby obejrzeć, odrzucając na moment wiedzę o tym, jak powinny wyglądać efekty specjalne i dziekowe można dać szanse perypetiom Barbarzyńskiej Nimfomanki i jej przygłupiemu towarzyszowi. Strach pomyśleć, że gdyby dać twórcom trochę gustu, troszkę talentu i ambicji, większy budżet i lepszych aktorów to nie różniłoby się to niewiele od inych filmów przygodowych z tamtej epoki.
 

 
 


Ocena na IMDb: 2,0
Kutasometr: 3,0 ( sam nie wierzę, że to piszę)
Cytat filmu: Lea:
"Sometimes my juices start to flow and I feel like a nymphoid barbarian in dinosaur hell.." (ciężko było, bo prawie nic nie mówią)