czwartek, 28 czerwca 2012

Nazis at the Center of the Earth (2012)


     Antarktyda. Zimne piekło. Tu zamarza nadzieja. Ostatnie miejsce gdzie chciałbyś spędzić urlop, chyba że Twoim fetyszem jest seks z zamrażarką, co, z uwagi na ryzyko paskudnych odmrożeń w strategicznych miejscach, nie jest zbyt dobrym pomysłem. Podobno śmierć z wychłodzenia jest łagodniejsza niż ta z odwodnienia. Niestety, nie ma kogo zapytać, bo Ci którzy jej doświadczyli, już dawno zmienili się w mało gustowne, humanoidalne bryłki lodu, których stanowczo nie polecam do schładzania kompotu. 
     Naziści. Zaślepieni fanatycy pod wodzą szaleńca, którzy o mało nie stworzyli piekła na ziemi. Z kolei jestem pewien, że wielu z nich ma w piekle swoje osobiste, vipowskie miejscówki, z dodatkową smołą i seksownymi diabliczkami, które raz po raz dźgają ich jakimiś widłowymi dzirytami. Zasłużyli sobie na nie jak mało kto. A gdyby tak... połączyć oba tematy? Jak wielki stolec mógłby z tego wyjść? Po obejrzeniu filmu Josepha J. Lawsona odpowiedź brzmi: gdybyś próbował sobie go wyobrazić, to zanim byś skończył - posiwiałbyś kompletnie. A zatem: zacznijmy tą symfonię kosmicznego partactwa! 



      Studio Asylum. Dlaczego oni, do kurwy nędzy, nie wezmą się za jakąś może mniej płatną, ale za to uczciwą i bardziej etyczną robotę niż tworzenie jednych z najgorszych filmów jakich człowiek nawet nie powinien sobie wyobrażać? Może to są jacyś wysłannicy złych sił, którzy przez te buble chcą torturować ludzkość? Może to ich odpowiednik pracy Syzyfa, której kres przyniesie stworzenie filmu, który można będzie obejrzeć bez obawy, że spowoduje to czyraka gałek ocznych? Odpowiedź na to pytanie zapisana jest pewnie w przepowiedni fatimskiej, ale niestety na fragment który zawierał odpowiedź na to pytanie został wylany kwas. Zdarza się, to samo stało się kiedyś z moim świadectwem, true story.
"Kochanie, nie patrz! Nie zdążyłam nałożyć make up'u!"
"Wiesz, mam vana i w ogóle...
To na fartuchu? To nie krew, coooś Ty,
to buraczki z obiadu"
Cóż nam serwują tym razem, niczym kelner-menel zupę ze zgniłych petów w jakiejś spelunie gdzieś na końcu świata, te pomioty szatana? Ano historię o naukowcach. Że z dupy wziętą, nieprawdopodobną, żałosną, na którą jej własny cień oddałby mocz to pominę, bo do tego dojdziemy. Owi naukowcy, pod wodzą creepy dokotora (Jake Busey) rezydują własnie gdzieś na obrzeżach lodowego piekła, prowadząc bliżej nie sprecyzowane badania. Podczas ustawiania sprzętu badawczego dwójka z nich zostaje porwana przez gentlemanów w maskach gazowych i niemodnych prochowcach. Reszta wyrusza na poszukiwanie zaginionych przyjaciół. Docierają w końcu do szczeliny w lodzie prowadzącej w dóóół. A ze to są kompletni paralitycy i totalne zjeby, to część z nich wpada w nią, przy próbie opuszczenia się w głąb. Gdybyście wyobrazili sobie niektóre motywy z Ice Age to nie bylibyście daleko. Choć ja, gdy to oglądałem, to naprawdę marzyłem by tak było. Anyway, po drugiej stronie okazuje się.. że albo ktoś wykupił im bilety na wycieczkę na last minute, albo pod Antarktydą znajduję się tropikalno-lesisty świat. Brakuje tylko dinozaurów i wielkich, prehistorycznych dżdżownic polujących na gazele. Tamże odnajdują wejście do kompleksu, w którym, niczym mróweczki, martwe, zdegenerowane, psychopatyczno-sadystyczne mróweczki, pracują naziści pod wodzą dr. Mengele. Tu  nasi bohaterowie zostają oczywiście schwytani przez nich i zmuszeni do współpracy. Okazuje się, ze dr. Adrian Reistad, przywódca naukowców, jest zdrajcą, który już kilku lat pracuje dla Anioła Śmierci z Auschwitz. Jak nasze germańskie patałachy przetrwały tyle lat po wojnie? Otóż niczym nieco nadpsuci fanatycy greenpeace'u bawią się w recykling - to, co im się popsuje, wymieniają na organy ludzi, których dostarczy im Reistad. W takich momentach człowiek żałuje, ze taki trik nie działa z wątrobą. Ale do rzeczy: kombinują jak tu nawiać, pomagając Mengele w naprawianiu nadpsutych germańców, nie wiedząc, że głównym planem jest odbudowanie przy pomocy komórek macierzystych... Hitlera! Po nieudanej pierwszej próbie, dysonując zmielonym płodem wyciągniętym z macicy jednej z bohaterek za pomocą jakiegoś pojebanego odkurzacza, do życia powraca... tam-ta-da-daaam... Hitler-robot! Nożjakurwapierdolę. Chyba zasugerowali się moim żartem o Jezusie-androidzie. W międzyczasie ginie trochę ludzia, część przyłącza się do zombie-nazistów. Kolejną fazą planu przejęcia władzy nad światem jest jego podbój przy pomocy statku kosmicznego wyładowanego bronią biologiczną, zawierającą bakterie żywiące się żywą tkanką. Nożjakurwapierdolę2. 
     Ale, że nasze przechery dzielnie wymykają się z niewoli i wraz z rozbiciem UFO o lody Antarktydy niszczą plany robo-Adolfa, ten toczy z pozostałą przy życiu dwójka walkę na śmierć i nie-życie, po czym po wygranej walce z niespełnionym malarzem z Austrii najgłówniejszy z głównych bohaterów oświadcza się swojej wybrance. W chuj idealny moment, szkoda, że nie ma więcej takich romantyków, doprawdy.

"Mwahaha, zaraz Cię złapię kleine człowieczku!"

    Jak. Pytam się jak. Po. Co. Nie mogliby stworzyć jakiejś rzewnej historii romantycznej, która utworzy szkodliwe stereotypy i nierealne wymagania wobec mężczyzn, a która stałaby by się obiektem mentalnej masturbacji nastolatek? Albo niskobudżetowego dokumentu o albańskich pasterzach owiec? Nie. Psują tlen, żywność i narkotyki na jakiś odpad, którego jedyną zaleta jest to, że jest króciutki. Przecież tu debilizm na idiotyzmie pogania kretynizmy. No ok, naukowcy, którzy badają chyba własne krocze, prowadzą risercz. Ok. Naziści. No ja rozumiem, że wakacje w podziemnym świecie to niezły lans, ale nie dość, ze to problematyczne, to stanowczo nie służy ich cerze - ta się psuje, gnije odpada i definitywnie nie chce wyglądać jak na okładce Cosmo. Ale robot - Hitler? No dajcie spokój. Głowa Adolfa, zamknięta w słoiku po konfiturach na szczycie jakiegoś terminatora na sterydach. To wszystko nie trzyma się kupy.. właściwie jak policzki owych zombie-nazistów. No ale nawet najbardziej ogłupiającą żenadę fabularną można sprzedać przy oscarowym wykonaniu. No i tu zaczynają się.. nie, schody zaczęły się w momencie, gdy ktoś wpadł na pomysł nakręcenie tego, to już jest sytuacja, jak wtedy, gdy niepełnosprawny próbuje dostać się do urzędu administracji publicznej, mission impossible. 
      Po raz kolejny the Asylum popisalo się w doborze sztachet: wszyscy aktorzy to sparaliżowana i upośledzona emocjonalnie progenitura Pinokia. Czy oni na coś chorują? Tak się wydaje, bo te sztuczne reakcje, niewiarygodne zagrane dialogi to mordęga dla oczu, jakby za kawałek dobrego aktorstwa grożono im amputacją jakichś fajnych części ciała. Geez. Naprawdę lepiej przejść się na przedstawienie szkolne w podstawówce, z wróżkami i gadającymi drzewami, wyższy poziom gwarantowany. Niemcy mają jakieś chujowy akcent, część zaś w ogóle nie przejmuje się jego brakiem waląc teksańską amerykańszczyzną. Naukowcy są trochę multikulturowi, ale już na początku wiadomo kto przeżyje, a kto, u swojej chyba uldze, nie. Prezentują jakieś dziwne miny, opóźnione reakcje, zero jakiegoś oddziaływania na siebie, jak snopki żyta. Chociaż snopkami można ocieplić psu budę, a oni? Reżyser prawdopodobnie wyznaje zasadę: "No, to teraz wiecie.. ee.. grajcie.. e.. no ten.. ma wyglądać cool." A nie wygląda, nawet Busey, znany ze Starship Troopers, odpierdala taką manianę, że wszystko więdnie. Szkoda, bo ze swoim charakterystycznym wyglądem i głosem mógłby choć trochę uratować tą szmirę. Przy takim koncepcie filmu gra aktorów powinna wysuwać się na pierwszy plan, dopełniając efekty specjalne. Żywa emocja, która niczym bakteria z broni robo-Hitlera pożera oglądającemu duszę. Niestety, jest gumowo jak w odlewni protez. 
"I jak się wam podoba, mój słoik po konfiturach?
Muszę zmienić płyn, bo mi się zacieki robią..."
    To samo tyczy się efektów bardzo specjalnych. Ej, barany, mamy 2012 rok! Na nikim nie robią wrażenie animacje wykonane chyba w wersji demo Adobe After Effects sprzed wojny. Robo-Hitler jest naprawdę tandetny, kurczę, już gumowa kaczka do kąpieli zrobiłaby lepsza robotę. Wybuchy to tradycyjna komputerowa kicha, strzały kaszanka, krew/flaki/martwa tkanka wyglądają jak sok malinowy/balony do 
robienia zwierzątek/dżemik. Może jedynie szybki flash na krajobraz podziemny nie odstręcza, jak śliniący się dziadek do nas w autobusie. Dlaczego nie mogli by tego chociaż zrobić dobrze? Eh, nie można mieć chociaż tego. Walka wręcz w ich wykonaniu to jakiś balet klubu stwardnienia rozsianego. Ale niewielka jest to strata, bo dalej ani muzyka, ani zdjęcia, ani montaż ani w sumie nic nie wybiją się ponad poziom szamba. Może ja jestem uczulony na kicz, ale ciężko to wytrzymać. Chociaż nie, gdybym był na niego uczulony, tu już musielibyście się zrzucać na pogrzebową wiązankę dla mnie, bo takiego zalewu kiczem bym nie przeżył. Chyba jeszcze długo będę się budził z krzykiem, mając przed oczyma Robo-Hitlera.  Cała kompozycja, sposób prowadzenia akcji przypomina słabe filmy telewizyjne z lat 90tych. Widać jasna przyszłość nadal czeka na takie krowie placki kinematografii. 
   Nie ma szans, żeby to przegapić! Nie wolno, to byłby grzech co najmniej na miarę figlowania ze skarpetą. To chyba miał być horror przygodowy, ale coś nie wyszło. Nie ma ani przygody, ani horroru, oprócz boleści oglądania. Jeżeli nie macie dostępu do "Iron Sky", a macie duuużo alkoholu to polecam z całego serca!

Ocena na IMDb: 3,3
Kutasometr: 8,5 (- 0,5 za scenę z nagim biustem ;) 
Cytat filmu: dr. Adrian Reistad:
"To nie pierwszy raz, kiedy to się wydarzyło. 10 lat temu, kiedy pracowałem w tym samym miejscu, zostałem złapany i przyprowadzony do New Schwabenheim."



piątek, 15 czerwca 2012

Target (2004)


     Strzelcy wyborowi. Zimnokrwiste cienie, niosące śmierć, wszędzie tam, gdzie kilogramy mięśni nie zdadzą się na nic, a użycie trotylu spowodowało by zbyt duże ubytki zarówno w magazynie środków wybuchowych, jak i miejscowej ludności. Odbierają życie, nie jeden raz patrząc celowi prosto w oczy, chyba, że jest to Stevie Wonder. Robota niełatwa, ale też niewielu czuje do niej powołanie, a łatwiej dostać sensowną pracę po socjologii, niż ukończyć kurs snajperski. Czekasz godzinami na sposobną okazję, w deszczu, błocie, zimnie, moskitach chłeptających ostanie krople twojej słodkiej Rh-, zakamuflowany jak ostatnie piwo w lodówce, a każdy najmniejszy ruch może być tym ostatnim. Nawet gdy w pobliżu przechadza się naga Emma Stone, jedyne co możesz zrobić to zamrugać do niej. Wszystko, na co możesz liczyć to twoja broń, twoje pewne oko i obserwator obok - on jest twoimi zmysłami. No, może oprócz węchu, bo fakt, że leżysz w krowim placku rozmiarów sporej miny przeciwpancernej, nieubłaganie wwierca ci się przez nozdrza do mózgu bez niczyjej pomocy. Opowieść o takim właśnie wojowniku przedstawił nam William Webb (jakaś rodzina? pasowałby). Jak mu to wyszło? Jak zęby na starość przy wpieprzaniu eklerek: definitywnie i z opłakanym skutkiem. 

 Jest to jeden z tych filmów, gdzie soldat, nie czując już tego killing spree co dawniej, postanawia wykonać ostatnią misje i zostać baletnicą w Jeziorze Łabędzim. Jednak coś zawsze musi się spieprzyć i pojawia się czarny charakter, który mści się naszym bohaterze za śmierć brata/matki/teściowej/chomika. Ile razy można sprzedawać ludziom taką idiotyczną historię rodem z kiepskich filmów akcji z lat 90tych, z naiwną nadzieją, że to kupią jak świeże truskawki po 5zł/koszyk? Jakim trzeba być nieutulonym w swych snach marzycielem, żeby tworzyć coś takiego, co potem lekarze będą przepisywać jako remedium na zatwardzenie? Takie rzeczy tylko w Ameryce! Historią opowiedziana jest w retrospektywie: po skończonej misji nasz bohater, Charlie Snow (Jon Snow popełniłby samobójstwo przy użyciu spinacza biurowego na wieść, że nazywają się tak samo), bezkształtny, bez formy, przyćpany, z fryzurą jak koleś z M jak Marskość, tą w kształcie znaczka "McDonalds", z drętwotą pourazową nerwów twarzoczaszki Stephen Baldwin, wraca do żony Maggie, przy której pustocie spojrzenia dmuchana lalka może konkurować z  dr. Sheldonem Cooperem, z którą to jest w separacji (wcale się kobiecie nie dziwię), dwóch dzieciaków, które zdecydowanie za mało wychodzą na świeże powietrze i starego kumpla (James Russo!), by nacieszyć się ich towarzystwem. Jednak iddyla jak ta z tapety Windows Xp trwa krótko, gdyż Yevon, szwarccharakter z klasycznie zjebanym, wchodnio-tureckim akcentem, brat zabitego przez Snowa kolesia, postanawia się zemścić i przy pomocy swoich ludzi: neurotycznej laski, która mogłaby mieć w domu 30 kotów i obserwatora, który przypomina pana Zdziśka z naprzeciwka, porywa laskę naszego herosa, by zwabić go w pułapkę i zatłuc jak komara w ciepłą letnią noc. Do pomocy staje mu (hmm..) znajoma z kwatery głównej GBONTNS (gdzie-by-on-tam-nie-służył), irytująca murzynka z mopem na głowie i stary kumpel, a po drodze spotyka takie tokeny jak starego weterana, ulicznego grajka w wersji female czy małą rudą, grubą dziewczynkę, która chuj jeden wie skąd się tam znalazła. 
Charlie "Mostowiak" Snow
Pan Zdzisław

Tak właśnie przedstawiają się dwa największe ciacha!





     Cała fabuła filmu kręci się wokół zwabiania Mostowiaka do starego więzienia, gdzie co prawda nie ma już pedofilów, zabójców i księży, ale przetrzymywana jest porwana żona. Czyli wszystko sprowadza się do tego, że Snow biega po parku w środku miasta jak pielgrzymkowicz za potrzebą, kryje się w krzakach jak rasowy ekshibicjonista, wyskakuje z nich jak menel który zwietrzył okazję darmowego napitku, a to wszystko pod baczną obserwacją pana Zdziśka. Po drodze jedna randomowa śmierć, wzięta tak z dupy, że już sensowniejsze byłaby scena z galopującym velociraptorem, który strzela laserami. Po drodze wydzwania z najprawdziwszej Nokii 3310 (sic!!) do pani pomocnik, która siedząc przed jakimś systemem satelitarnym pomaga mu określić położenie wroga. W końcu, przy delikatnej pomocy kumpla i pani grajek, dysponując karabinem wyborowym, rozprawia się z naczelnym wrogiem, a cała rodzina się jednoczy, zaś w żonie na nowo wybucha uczucie i w ogóle jest zajebiście.

   To nigdy nie przestanie mnie dziwić. Skąd u licha nieźli aktorzy biorą się w czymś, co mogło by pływać w kanałach miejskich, razem z ekskrementami, aligatorami i czyjąś teściową? Kamaan, przecież już na pierwszy rzut oka widać, że to nie będzie "Obywatel Kane". Jakaś czarna i nieczysta siła musi tu mieć udział, nie ma innej opcji. Tak, Ciebie mam na myśli, Jamesie Russo. Ale dobrze, ze jesteś. Jaka to jest ulga, gdy choć na chwilę można popatrzeć na kogoś, kto nie jest idealnym materiałem, by z powodzeniem zapełnić dziury w drewnianym plocie. Same sztachety po prostu. Po Baldwinie widać, że wraz z kolejnymi osobami w aktorskim klanie, gen aktorstwa rozmywa się jak tusz płaczącej prostytutki. Zero czegokolwiek: jaj, charyzmy, mimiki. Jest kompletnie niewiarygodny jako żołnierz i ktoś, kto ma w sobie choć tyle testosteronu, żeby spłodzić latorośl. Reszta też gra jakby implodowały im mózgi. No przecież można, no kochani moi. Nie da się ich ani trochę polubić, a widz nie dba o ich los. Szkoda tylko dziadka-weterana, reszta mogłaby szyć buty gdzieś na Tajwanie za miskę ryżu. Zero chemii między żoną a mężem, zero żalu po stracie obserwatora, no po prostu nic. Jedynie Russo upewnia nas, że to jednak film, a nie nagranie z przemeblowania stoiska z manekinami. Tyczy się to wszystkiego, a nie tylko gry: Snow biega jak rozlany na hamburgerach astmatyk, sposób w jaki strzelają, celują, jak się poruszają. nie nabrałby się nawet ktoś dla kogo esencją brutalniej rozpierduchy jest My Little Pony. Snow uczył się fachu grając chyba w Duck Hunt na Pegasusie.

   To może chociaż zdjęcia są przepiękne, niczym chwila, gdy okazuje się, że jednak ostatnia jeszcze rolka papieru toaletowego spadła za muszlę w publicznej toalecie? No way. Kiepskie ujęcia, zero artyzmu, jedynie jedna scena nie sprawia, że zastanawiasz się, czy to nie film szwagra z wakacji. Dźwięk za to, dla odmiany, jest kosmicznie tragiczny. No jak można, kurwa, zgrać odgłos wystrzały shotguna z karabinem snajperskim? A reszta efektów dźwiękowych przypomina strzały z kapiszonów. Pozostałe dźwięki są równie słabe, jakby oczekiwano, że na film przyjdą niedosłyszący pracownicy kopalni ze Śląska. Muzyka, to po prostu amerykański patos w wersji niskobudżetowej, który rozlega się gdy na ten przykład Snow wychodzi z krzaków (jest tak męski, że chyba tam zmieniał podpaskę). Wszystko zmontowane jest tak, żebyś nie chciał na trzeźwo powtórzyć seansu. Efekty specjalne są wprost bajkowe, widać, że w ruch poszły hurtowe ilości ramu przy ich renderowaniu, bo w końcu miesiąc, o chlebie i wodzie, pracowano, by uzyskać odpowiedni efekt... jednego wybuchu, który odbija się lansiarsko w aviatorkach bad guya. No i oczywiście panel satelitarny Kobiety Mopa. Jeśli wyobrazisz sobie interfejs pierwszego Warcrafta z dowolnym programem do tworzenia muzyki, to nie będziesz daleko. A takie cuda to wyczynia, że chłopaki z Googla już odkupują patenty.

  Podobno gatunek filmowy do jakiego przynależy to dzieło to thriller. Podobno komuś udało się polizać własny łokieć. Podobno ananas sprawia, że twoja... nieważne. Adrenalina podczas seansu, nieprzywoływana do działania, udaje się spać do swojego mięciutkiego, choć nieco galaretowatego łóżeczka w nadnerczach. Reżyser krzyknął: "akcja" i był to jedyny moment, kiedy to słowo miało z tym filmem do czynienia. Płaska, zużyta fabuła, wypełniona na siłę żałosnymi scenami, kiepska edycja, słabe efektu audiowizualne sprawiają, że polecam ten film z całych sił, a dodatkowo, mimo, że to rocznik 2004, masz wrażenie, że przenosisz się w czasie! Akcja & Nostalgia w jednym! Nie mogło być lepiej!

Ocena na IMDb: 2,7/10
Kutasometr: zasłużone 7!
Cytaty filmu: " Yevon: - Nigdy nie rozumiałem amerykanów; waszej odwagi i głupoty, gdy jesteście              przyparci do muru. Dlaczego się nie poddajecie?
                     Maggie: - Bo mamy rację!"

                   "Oficer-przesłuchujący: - Co czułeś, gdy dowiedziałeś się o usunięciu sier. Bantree?
                    Snow: - Usunięciu? Dobrze powiedziane. Usunięcie, neutralizacja, unieszkodliwienie.              Przyjacielski ostrzał - to nieźle brzmi.(..) jakaś firma wymyśla wam te terminy?"  - pyta żołnierz, lololol.

                  "Maggie: -Nie możecie mnie tak porywać z ulicy!
                   Yevon: - Jesteśmy w Ameryce, u was to normalne."      
____________________________________________________________

Kurczę, wyszedłem z wprawy. Ale, ale, powstał akompaniujący fanpejdż na Facebooku na którym będą zamieszczane informacje o nowych reckach, którego nie da się niestety połączyć z blogiem na Googlach, ale oto jego adres: