piątek, 15 czerwca 2012

Target (2004)


     Strzelcy wyborowi. Zimnokrwiste cienie, niosące śmierć, wszędzie tam, gdzie kilogramy mięśni nie zdadzą się na nic, a użycie trotylu spowodowało by zbyt duże ubytki zarówno w magazynie środków wybuchowych, jak i miejscowej ludności. Odbierają życie, nie jeden raz patrząc celowi prosto w oczy, chyba, że jest to Stevie Wonder. Robota niełatwa, ale też niewielu czuje do niej powołanie, a łatwiej dostać sensowną pracę po socjologii, niż ukończyć kurs snajperski. Czekasz godzinami na sposobną okazję, w deszczu, błocie, zimnie, moskitach chłeptających ostanie krople twojej słodkiej Rh-, zakamuflowany jak ostatnie piwo w lodówce, a każdy najmniejszy ruch może być tym ostatnim. Nawet gdy w pobliżu przechadza się naga Emma Stone, jedyne co możesz zrobić to zamrugać do niej. Wszystko, na co możesz liczyć to twoja broń, twoje pewne oko i obserwator obok - on jest twoimi zmysłami. No, może oprócz węchu, bo fakt, że leżysz w krowim placku rozmiarów sporej miny przeciwpancernej, nieubłaganie wwierca ci się przez nozdrza do mózgu bez niczyjej pomocy. Opowieść o takim właśnie wojowniku przedstawił nam William Webb (jakaś rodzina? pasowałby). Jak mu to wyszło? Jak zęby na starość przy wpieprzaniu eklerek: definitywnie i z opłakanym skutkiem. 

 Jest to jeden z tych filmów, gdzie soldat, nie czując już tego killing spree co dawniej, postanawia wykonać ostatnią misje i zostać baletnicą w Jeziorze Łabędzim. Jednak coś zawsze musi się spieprzyć i pojawia się czarny charakter, który mści się naszym bohaterze za śmierć brata/matki/teściowej/chomika. Ile razy można sprzedawać ludziom taką idiotyczną historię rodem z kiepskich filmów akcji z lat 90tych, z naiwną nadzieją, że to kupią jak świeże truskawki po 5zł/koszyk? Jakim trzeba być nieutulonym w swych snach marzycielem, żeby tworzyć coś takiego, co potem lekarze będą przepisywać jako remedium na zatwardzenie? Takie rzeczy tylko w Ameryce! Historią opowiedziana jest w retrospektywie: po skończonej misji nasz bohater, Charlie Snow (Jon Snow popełniłby samobójstwo przy użyciu spinacza biurowego na wieść, że nazywają się tak samo), bezkształtny, bez formy, przyćpany, z fryzurą jak koleś z M jak Marskość, tą w kształcie znaczka "McDonalds", z drętwotą pourazową nerwów twarzoczaszki Stephen Baldwin, wraca do żony Maggie, przy której pustocie spojrzenia dmuchana lalka może konkurować z  dr. Sheldonem Cooperem, z którą to jest w separacji (wcale się kobiecie nie dziwię), dwóch dzieciaków, które zdecydowanie za mało wychodzą na świeże powietrze i starego kumpla (James Russo!), by nacieszyć się ich towarzystwem. Jednak iddyla jak ta z tapety Windows Xp trwa krótko, gdyż Yevon, szwarccharakter z klasycznie zjebanym, wchodnio-tureckim akcentem, brat zabitego przez Snowa kolesia, postanawia się zemścić i przy pomocy swoich ludzi: neurotycznej laski, która mogłaby mieć w domu 30 kotów i obserwatora, który przypomina pana Zdziśka z naprzeciwka, porywa laskę naszego herosa, by zwabić go w pułapkę i zatłuc jak komara w ciepłą letnią noc. Do pomocy staje mu (hmm..) znajoma z kwatery głównej GBONTNS (gdzie-by-on-tam-nie-służył), irytująca murzynka z mopem na głowie i stary kumpel, a po drodze spotyka takie tokeny jak starego weterana, ulicznego grajka w wersji female czy małą rudą, grubą dziewczynkę, która chuj jeden wie skąd się tam znalazła. 
Charlie "Mostowiak" Snow
Pan Zdzisław

Tak właśnie przedstawiają się dwa największe ciacha!





     Cała fabuła filmu kręci się wokół zwabiania Mostowiaka do starego więzienia, gdzie co prawda nie ma już pedofilów, zabójców i księży, ale przetrzymywana jest porwana żona. Czyli wszystko sprowadza się do tego, że Snow biega po parku w środku miasta jak pielgrzymkowicz za potrzebą, kryje się w krzakach jak rasowy ekshibicjonista, wyskakuje z nich jak menel który zwietrzył okazję darmowego napitku, a to wszystko pod baczną obserwacją pana Zdziśka. Po drodze jedna randomowa śmierć, wzięta tak z dupy, że już sensowniejsze byłaby scena z galopującym velociraptorem, który strzela laserami. Po drodze wydzwania z najprawdziwszej Nokii 3310 (sic!!) do pani pomocnik, która siedząc przed jakimś systemem satelitarnym pomaga mu określić położenie wroga. W końcu, przy delikatnej pomocy kumpla i pani grajek, dysponując karabinem wyborowym, rozprawia się z naczelnym wrogiem, a cała rodzina się jednoczy, zaś w żonie na nowo wybucha uczucie i w ogóle jest zajebiście.

   To nigdy nie przestanie mnie dziwić. Skąd u licha nieźli aktorzy biorą się w czymś, co mogło by pływać w kanałach miejskich, razem z ekskrementami, aligatorami i czyjąś teściową? Kamaan, przecież już na pierwszy rzut oka widać, że to nie będzie "Obywatel Kane". Jakaś czarna i nieczysta siła musi tu mieć udział, nie ma innej opcji. Tak, Ciebie mam na myśli, Jamesie Russo. Ale dobrze, ze jesteś. Jaka to jest ulga, gdy choć na chwilę można popatrzeć na kogoś, kto nie jest idealnym materiałem, by z powodzeniem zapełnić dziury w drewnianym plocie. Same sztachety po prostu. Po Baldwinie widać, że wraz z kolejnymi osobami w aktorskim klanie, gen aktorstwa rozmywa się jak tusz płaczącej prostytutki. Zero czegokolwiek: jaj, charyzmy, mimiki. Jest kompletnie niewiarygodny jako żołnierz i ktoś, kto ma w sobie choć tyle testosteronu, żeby spłodzić latorośl. Reszta też gra jakby implodowały im mózgi. No przecież można, no kochani moi. Nie da się ich ani trochę polubić, a widz nie dba o ich los. Szkoda tylko dziadka-weterana, reszta mogłaby szyć buty gdzieś na Tajwanie za miskę ryżu. Zero chemii między żoną a mężem, zero żalu po stracie obserwatora, no po prostu nic. Jedynie Russo upewnia nas, że to jednak film, a nie nagranie z przemeblowania stoiska z manekinami. Tyczy się to wszystkiego, a nie tylko gry: Snow biega jak rozlany na hamburgerach astmatyk, sposób w jaki strzelają, celują, jak się poruszają. nie nabrałby się nawet ktoś dla kogo esencją brutalniej rozpierduchy jest My Little Pony. Snow uczył się fachu grając chyba w Duck Hunt na Pegasusie.

   To może chociaż zdjęcia są przepiękne, niczym chwila, gdy okazuje się, że jednak ostatnia jeszcze rolka papieru toaletowego spadła za muszlę w publicznej toalecie? No way. Kiepskie ujęcia, zero artyzmu, jedynie jedna scena nie sprawia, że zastanawiasz się, czy to nie film szwagra z wakacji. Dźwięk za to, dla odmiany, jest kosmicznie tragiczny. No jak można, kurwa, zgrać odgłos wystrzały shotguna z karabinem snajperskim? A reszta efektów dźwiękowych przypomina strzały z kapiszonów. Pozostałe dźwięki są równie słabe, jakby oczekiwano, że na film przyjdą niedosłyszący pracownicy kopalni ze Śląska. Muzyka, to po prostu amerykański patos w wersji niskobudżetowej, który rozlega się gdy na ten przykład Snow wychodzi z krzaków (jest tak męski, że chyba tam zmieniał podpaskę). Wszystko zmontowane jest tak, żebyś nie chciał na trzeźwo powtórzyć seansu. Efekty specjalne są wprost bajkowe, widać, że w ruch poszły hurtowe ilości ramu przy ich renderowaniu, bo w końcu miesiąc, o chlebie i wodzie, pracowano, by uzyskać odpowiedni efekt... jednego wybuchu, który odbija się lansiarsko w aviatorkach bad guya. No i oczywiście panel satelitarny Kobiety Mopa. Jeśli wyobrazisz sobie interfejs pierwszego Warcrafta z dowolnym programem do tworzenia muzyki, to nie będziesz daleko. A takie cuda to wyczynia, że chłopaki z Googla już odkupują patenty.

  Podobno gatunek filmowy do jakiego przynależy to dzieło to thriller. Podobno komuś udało się polizać własny łokieć. Podobno ananas sprawia, że twoja... nieważne. Adrenalina podczas seansu, nieprzywoływana do działania, udaje się spać do swojego mięciutkiego, choć nieco galaretowatego łóżeczka w nadnerczach. Reżyser krzyknął: "akcja" i był to jedyny moment, kiedy to słowo miało z tym filmem do czynienia. Płaska, zużyta fabuła, wypełniona na siłę żałosnymi scenami, kiepska edycja, słabe efektu audiowizualne sprawiają, że polecam ten film z całych sił, a dodatkowo, mimo, że to rocznik 2004, masz wrażenie, że przenosisz się w czasie! Akcja & Nostalgia w jednym! Nie mogło być lepiej!

Ocena na IMDb: 2,7/10
Kutasometr: zasłużone 7!
Cytaty filmu: " Yevon: - Nigdy nie rozumiałem amerykanów; waszej odwagi i głupoty, gdy jesteście              przyparci do muru. Dlaczego się nie poddajecie?
                     Maggie: - Bo mamy rację!"

                   "Oficer-przesłuchujący: - Co czułeś, gdy dowiedziałeś się o usunięciu sier. Bantree?
                    Snow: - Usunięciu? Dobrze powiedziane. Usunięcie, neutralizacja, unieszkodliwienie.              Przyjacielski ostrzał - to nieźle brzmi.(..) jakaś firma wymyśla wam te terminy?"  - pyta żołnierz, lololol.

                  "Maggie: -Nie możecie mnie tak porywać z ulicy!
                   Yevon: - Jesteśmy w Ameryce, u was to normalne."      
____________________________________________________________

Kurczę, wyszedłem z wprawy. Ale, ale, powstał akompaniujący fanpejdż na Facebooku na którym będą zamieszczane informacje o nowych reckach, którego nie da się niestety połączyć z blogiem na Googlach, ale oto jego adres:      




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz