czwartek, 26 kwietnia 2012

Dracula 3000: Infinite Darkness (2004)

Erika "Tępa Bladź" Eleniak -
była gwiazdka "Słonecznego Patrolu"
   Dracula. Książę Ciemności, płonący jednocześnie wieczną żądzą krwi i wieczną miłością, którym kresu nie przyniesie śmierć. Postać, która przewija się przez ekrany kin i telewizorów od tak dawna, że przeciętny 3 letni kuporób prędzej rozpozna tego nieco bladego jegomościa, niż Matkę Teresę z Kalkuty. Niezapomniane kreacje Maxa Schrecka, Bela Lugosi'ego, Christophera Lee czy Gary'ego Oldmana. Nie licząc oczywiście setek innych, mniej lub bardziej nieudanych podróbek wyżej wymienionych. Który reżyser kina nieco bardziej fantastycznego nie chciałby spróbować swoich sił w starciu z tą opowieścią? Wielu próbuje. Większość z tych dzieł to doskonałe leki na przeczyszczenie. To zaś, co stworzył Darrell Roodt, powinno zostać objęte postanowieniami Konwencji Genewskiej, jako zbrodnia przeciwko ludzkości, z uwzględnieniem filmofilów. Muszę umówić się na wizytę u onkologa, bo ten film jest w stanie przyprawić o raka.
   Od czego by tu zacząć? Klasyczna historia nieumarłego arystokraty upchnięta została w ramy 'Słonecznego patrolu' w wersji Sci fi. Naprawdę nie wiem co ci scenarzyści mają z tą manierą, żeby wszystko co przyzwoite przenosić w czasie, w przyszłość. Może sobie myślą: "Hej, a może zrobimy to w przyszłości? Wooah..! Wyobrażacie sobie ukrzyżowanie Jezusa za pomocą laserowych gwoździ, na planecie pełnej komicznego robactwa? A Jezus zmartwychwstanie po trzech dniach, bo tak naprawdę był androidem!". Ale cóż, nie każdego widać stać na porządny, gotycki zamek, gdzieś pośrodku Karpat. Oto statek ratunkowy 'Matka 3' napotyka się na inny statek, 'Demeter', gdzieś pośrodku przestrzeni kosmicznej. Zgodnie z pionierską zasadą "Kto pierwszy pomaca, to jego" załoga ma zamiar zaopiekować się dobrami tej, dryfującej bez śladu życia w stronę Ziemi, jednostki. W skład naszej dzielnej załogi wchodzą: cpt. Van Helsing (Casper Van Dien) - ciacho, zupełny brak ikry, ale najmniej wkurwia ze wszystkich, exo Aurora Ash (Erika Eleniak) - tępa bladź, blond cycata laleczka, ale w każdym filmie musi się taka znaleźć, Professor - sparaliżowany prawie geniusz w hipsterskich okularach, Humvee - duuuży i równie głupi co wielki murzyn, 187 (Coolio) - mały, chudy ćpun, tragiczny element komiczny oraz nie tak młoda praktykantka-nawigator, która udaje jakąś nastolatkę i nasz hrabia Orlock aka Dracula aka Jestem-najżałośniejszym-wampirem-jakiego-nosiła-matka-komos(?), tak sztywny jakby miał wieczny udar. Nasza wesoła gromadka zaczyna więc odkrywać historię Demeter, wraz z postępującą penetracją... ekhem, eksploracją. Przez cały film, dosłownie "z dupy", wyświetlane są przerywniki w postaci video-loga pokładowego, prowadzonego przez Cpt. Varnę (Udo Kier!). Niezapomniany Dragonetti z "Blade'a" niestety tylko wkurwia swoją przekoloryzowaną grą i dziwnym, wschodnim czy też rumuńskim akcentem. Ale i tak, zawsze to milej. W miarę jak nasza historia się posuwa (ekhem) do przodu, nasi nie zrażeni niczym, a w szczególności swoim ogólnym brakiem inteligencji, śmiałkowie odkrywają, że ze stacji Transylwania (gaaad.. pliiiz) razem z transportem trumien na pokład dostał się krwiopijczy demon. Mimo, że religijność jako taka odeszła w zapomnienie wiedzą, że mają przesrane jak członek KKK operowany przez czarnoskórego chirurga. Pierwszą ofiarą-obiadem staje się Coolio, po którym to fakcie jest jeszcze mniej śmieszny, mimo że zdecydowanie więcej nawija. Efekt jest tak smutny, że zaczyna się rozumieć subkulturę emo. Nawija o ćpaniu, cyckach Tępej Bladzi, albo o jednym i drugim naraz. Po pewnym czasie ginie i muszę przyznać, jest to pewna ulga. Mimo odkrycia (chyba szukali w jakimś rodzaju kosmicznego Google) sposobu na pozbycie się pana Pijawki, nasz dzielny kapitan-przystojniak, po walce z nim, zamienia się w wampira, podobnież zresztą jak kolejnych 2 członków załogi. Życie, ktoś musiał. Pozostała przy życiu dwójka (Bladź okazuje się robotem, a murzyn... się nie okazuje) postanawia wypełnić plan samozniszczenia, polegający na władowaniu się statkiem w Słońce, gdyż jest to, jak powszechnie wiadomo, doskonała domowa metoda na pozbywanie się wampirów, polecana w Pani Domu. Na moment przed wybuchem Bladź i murzyn udają się uprawiać miłość, bo cóż innego można by robić, gdy czyha na nas wampir, a do śmierci przez usmażenie zostało niewiele czasu?
    Jakim cudem udało się namówić kilku niezłych aktorów reżyserowi tego filmu do zgrania w tym paździerzu? Szantaż, hipnoza, niezapłacone rachunki? Nie mam pojęcia. Jedynie Van Dien sprawia, że nie zbiera się na torsje, reszta jest tak sztuczna i jednocześnie tak przekomicznie przekoloryzowana, że gdyby zatrudnić maskotki z Disneylandu człowiek odczułby ulgę. W połączeniu z chyba najgorszymi dialogami świata widz cieszy się, że ich pokąsano. Każdy stara się stworzyć coś indywidualnego, a nikomu nie wychodzi, jak w polskiej polityce. Żarty koszmarne, relacje między postaciami wymuszone jak uśmiech na wyborach Miss, aż dziw, że taśma filmowa nie doznała samozapłonu ze wstydu. Kapitan nie słyszał chyba o charyzmie (ma zarost, bo nawet maszynka się go nie słucha), Dracula ma w sobie tyle arystokratycznej nonszalancji ile żigolak spod Irkucka, a reszta rzuca slangiem jakieś wypociny scenarzysty.
    Sceny akcji, czy też walki, mają tak kaleczną choreografię, że ona chyba musi być taka specjalnie, bo każdy komu mignął choć jeden film akcji przed oczyma potrafiłby je wyreżyserować lepiej. Postacie biegają jakby przed chwilą zorientowały się, że nie ma papieru na rolce w toalecie i z opuszczonymi gaciami, w te pędy, udały się na poszukiwania. To nawet nie jest paraolimpiada. A biegają po jednym, jedynym korytarzu. Serio. Kurwa, jeden jedyny korytarz, z odnogą,  kręcony z rożnych perspektyw, po którym biegają jacyś paralitycy. Ciężko to opisać jakimkolwiek językiem znanym człowiekowi. I teraz dochodzimy do najlepszego: efektów specjalnych. A ich ... tadaaam!.. nie ma! Naprawdę. Jedyne to te, zapożyczone z innego filmu, animacje kosmosu i statków kosmicznych. Ma być mistycznie? Zwalniamy szybkość przesuwania się klatek filmu.. Ma być super-szybki bieg wampira? Przyspieszamy taśmę. Na co poszła kasa przeznaczona zamiast na efekty specjalne? Na takie metody dla debili? Wątpię. I te zbliżenia. No kurwa. Jak coś zostanie ukazane w zbliżeniu, to z automatu nie staje się super fajnie efekciarskie, sorry bub, to tak nie działa. Za to, o taak, bardzo wygląda to tak, jakby komuś pojebały się przyciski na kamerze. Muzyka jak to muzyka, przy tak ogólnej słabiźnie niewiele klimatu może wnieść.
    Dostajemy więc 'space horror' bez horroru. Jedyna niewiadomą w tym filmie jest to, kogo zajebią pierwszego. Co do reszty, to nie trzeba być wróżbitą Maciejem żeby to przewidzieć. Scenografia rodem z jakiegoś techno klubu pod Lublinem na pewno nie pomaga. Już poranne wypróżnienie niesie ze sobą więcej prawdziwych emocji, a gdzie do tego gotycki klimat od zawsze otaczający historie o nieugaszonym pragnieniu Draculi? Bram Stoker przewraca się w grobie (o ile nie zamienił się w wampira, mwahahahahaha!) I jeszcze te eksplodujące tanią pirotechniką trumny za każdym razem, gdy wychodził z niej wampir. Faaaak.
  Tak więc, to obowiązkowa pozycja! Myślę, że długo jej nic nie przebije, jedyna uwaga: ubezpieczcie się od faktu, że po obejrzeniu tego czegoś umknie wam bezpowrotnie jakieś 30 punktów IQ.
   Ocena na IMDb: 2.0/10
   Kutasometr: 9!
   Cytat filmu: Przy ewidentnie wysuszonych zwłokach, które trzymają w ręce krucyfiks:
   "Humvee (a propos krucyfiksu): - Co to?
    187: - Ah.. to metalowy znak 'plus'! Ok, ten koleś to matematyk! To wyjaśnia wszystko."
   Plakat: http://www.tinyurl.pl?alSt8IIQ

niedziela, 22 kwietnia 2012

The Blackout (2009)

Każdy się czegoś boi. Jedni pająków czy węży. Inni - urzędu skarbowego. Jeszcze inni - spóźniającego się okresu, a są także tacy, których przerażają owce, ale tych puśćmy w niepamięć. Każdy boi się ciemności. Ty nie? To obejrzyj horror, a potem idź odcedzić kartofle późno w nocy. Wystarczy jeden dziwny odgłos i zawartością twoich gaci można by nawozić mały ogródek przez miesiąc. I tak, na podstawie tego strachu przed tym, co czai się w ciemności, powstał The Blackout.
   I jaka to by była szkoda dla kinematografii, gdyby prócz mnie chciał to ktoś obejrzeć. O co zaś chodzi w tym starchogennym dziele? Ano, historia jakby dobrze znana: gdy zasilanie w wieżowcu pada, pojawiają się potwory. No bo cóż taki potwór moze porabiać w wigilię? Przecież nie spędzi nieco krwawej kolacji w nieco potwornym, ale nadal rodzinnym gronie, wzdychając z ulgą, że udało się wszystko przygotować i ze wujek Albert w tym roku, o dziwo, nie opowiada tak dennych kawałów, o tym jak macki zakleszczyły mu się w toalecie. Nie, on wyjdzie zapierdolić trochę ludzi. A sytuacja przedstawia się tak, że w związku z ogromnymi upałami pojawiają się przerwy w dostawie prądu. Czyli nie mogło by być lepszej do tego okazji, chyba ze mówimy o wyprzedaży w Media Markt. W dodatku pojawiają się w całej okolicy dziwne trzęsienia ziemi. Do nich jeszcze dojdę, chociaż może nie w tempie dochodzącego nastolatka, przy swym pierwszym filmie z Jenną Jameson. Mamy więc także naszych bohaterów: jakąś dzianą rodzinkę i imprezującą grupę ich znajomych w apartamencie obok. Mógłbym powiedzieć, że wszyscy oni są irytujący. Ale to nie byłaby prawda, oni są wkurwiający. Do potęgi. Naprawdę. Oglądając ten film kibicuje się potworom. Wkurwiający Rodzice z wkurwiającymi dzieciakami i ich wkurwiający znajomi. Gdybym miał ci ich przybliżyć przez porównanie, drogi czytelniku, to najtrafniejsze byłyby te zjeby z "Mody na sukces", tylko bez ich wątpliwego talentu aktorskiego. Naprawdę: śmieją się jak kretyni gdy nie trzeba, drą ryj z przekonaniem łosia na godowym rykowisku, a ich miny to jakiś paraliż nerwów twarzowych. Ludzie zgarnięci z pośredniaka zagrali by lepiej. Panie dopomóż im w karierze. Jakieś blondynki, dwóch murzynów, nerd z rozgłośni radiowej (jedyna w miarę zgrana postać, ale ten koleś.. chyba wcale nie grał), reszta brak komentarza. Nie, chwila, wróć, jest jedna para fajnych cycków i to jest najjaśniejszy punkt filmu. Urządzają sobie sztywną imprezę, jak taka przeciętna polska, zanim pojawi się alkohol. I w pewnym momencie gaśnie światło, w całej dzielnicy. A z ciemności zaczynają wychodzić potwory...
   Fabuła to fantastyczny miks wszystkich żenujących filmów z serii "Skoro gaśnie światło, to pałętajmy się wszędzie jak banda bachorów z ADHD, aż nas wszystkich zarżną". Naprawdę, kilka scen bezczelnie skopiowano z "Aliens", szkoda ze nie udało im się to samo z klimatem. Przez cały film bohaterowie schodzą w dóóół... (a potem, dla dzikiej odmiany, idą w góóórę). Na szczęście ten dramat nie trwa długo, może 80minut. I tak za długo. Po drodze jest kupa randomowych śmierci, ażeby wykorzystać sztuczną juchę którą przyniósł pan Henio, dozorca planu. Nic widowiskowego, ot tu ktoś traci głowę, tam komuś wypadają jelita, ktoś traci twarzoczaszkę - horrorowy standard, że tak powiem. Sceny podnoszące dramatyzm są a i owszem: małe dzieci same w windzie, oświadczyny chwilę po których Fajne Cycki nadawały by się do odcedzania makaronu, heroiczna walka grubcia-nerda z własnymi słabościami. Scenariusz, podejrzewam, po wydrukowaniu rozjebał się komuś po całym pokoju, a że zapomnieli dodać numeracji stron, to i nie poskładali go po kolei (innego wytłumaczenia dla takiej losowości nie ma). Na koniec zostaje matka z córką, i grubcio. A żeby nie było za milo, powiem że potwory opanowują całe miasto, faak jeah.
  Zagadka: - Powiedzcie mi drogie dzieci, co robicie w momencie, gdy jesteście małą, może 8letnią dziewczynką w piwnicy, która idąc napotyka na krew rozmazaną na podłodze jakby ktoś ciągnął za sobą ćwierć świeżo ubitego wołu?
- Spierdalamy gdzie pieprz rośnie, bo to kiepski omen, panie psorze?
- Błąd! Wtedy trzeba iść za tym śladem, aż dojedziemy do potwora urządzającego sobie szwedzki bufet z waszego brata!
Takich debilizmów jest na pęczki.
  Warstwa techniczna jest oczywiście opłakana. Efekty specjalne! Stworzył je jakiś były sowieta za wiadro bimbru na kalkulatorze, więc przypominają słabą cut-scenkę z przeciętnej gry komputerowej anno domini 1998. W zbliżeniach of koz gość w gumowym outficie. I ja mu się nie dziwię, przynajmniej twarzy nie widać, a rachunki płacić trzeba. Wygląd potworów to oczywista zrzynka z Xenomorpha z "Aliens", czy może raczej dziecięcia Xenomorpha którego to przeleciał jakiś owad. Gumowo jak w sex-shopie. Wybuchy, wystrzały i inne takie raczej żałosne, ale można przymknąć oko (ale nie obydwa, bo, o zgrozo, uśniecie!). Gdy chodzi o ścieżkę dźwiękową to mam wrażenie, że gdzieś na torrentach jest pliczek "Gówniana_ale_klimatyczno_straszna_muzyka_dla_twojego_kloacznego_horroru.mp3" którą wszyscy, ale dosłownie wszyscy "wielcy" twórcy wykorzystują, zamiast zapłacić biednemu studentowi Akademii muzycznej by coś stworzył i by chociaż miał za co jeść. Zdjęcia tez bomba: albo mega zbliżenia, albo coś a la "Mamo, mamo, dostałem swoją pierwszą kamerę".
   Klimat. Hm, jak ktoś popuszcza (nie ze śmiechu!) przy Zmierzchu, że strachu of koz, to może.. nie, nawet taki ktoś nie ma szans na zimne dreszcze. Klimatu nie stwierdzono, więc możesz, po tym seansie, spokojnie kultywować nocne wyżerane z lodówki, pisanie smutnych emo-wierszy, liczenie całek czy co tam wstydliwego uprawiasz nocną porą. Żadnego przyspieszonego bicia serca.
   Reasumując: polecam, jak zawsze, porządny kinoman doceni ten kawał sztuki, ale niech potem zaczerpnie świeżego powietrza i zacznie cieszyć się wiosną ;)
Ocena na IMDb: 3,5/10
Kutasometr: 6,5/10 (chyba zbyt łaskawy jestem ;))
Cytat filmu: "ChłopakFCów: - Pamiętaj, że nie musisz pracować. Mogę Cie utrzymywać.
                  FajneCycki:     - A ja codziennie robiłabym Ci dobrze. Stałabym się...
                  CFCów:          - .. pełna?"
Plakat: http://1.fwcdn.pl/po/26/70/542670/7299366.3.jpg?l=1257564761000

wtorek, 17 kwietnia 2012

2010: Moby Dick (2010)

    Zaczniemy z przytupem, hej! Klasyka literatury - Moby Dick. Mało kto czytał, większość kojarzy. Niestety zasmucę resztę - nie chodzi o penisa pewnego alternatywnie owłosionego muzyka techno. 3 adaptacje, wszystkie przyzwoite jak córka hrabiny Tuluzy, by nie rzec - jeżeli od czytania dostajesz świądu, wysypki i bólów menstruacyjnych, to całą moją pikawą je polecam. A ja własnie obejrzałem tą 4tą.
    Dziecko studia The Asylum (niekochane, niedomyte, niedorobione, potwornie brzydkie i tępe, ale studio-matka jest pewnie dumne). O tym studiu przydałoby się napisać więcej, ale to przy innej okazji. Czytając powieść ma się wrażenie, że morska sól osadza ci się na włosach (nie tylko tych na głowie), czujesz przenikliwy chłód morskiej bryzy i dotkliwy smród rybich resztek.
   Tą zaś adaptacje można by przyrównać do pewnego miksu filmu z serii "Dzielni komandosi ratują świat/miasto/sierotki z sierocińca" i przeciętnego stoiska rybnego w supermarkecie (tak, może być Tesco, nie, Kaufland nie, nie pytaj czemu).  Czy to fantazja scenarzysty, czy brak kasy na przyzwoite stroje - akcja filmu dzieje się współcześnie. Cóż więc mamy? Ano: super-ultra-uber wypasiony okręt podwodny, dowodzony przez cpt. Ahaba - nieco zdegenerowany jegomość, trochę taki Marian Glinka plus proteza nogi zajebana od C-3PO, jego EXO - młody, bezpłciowy, targany rozterkami (zaginiony) brat Alexandra Skarsgårda, pani morski biolog - blond milf-niby-ślicznota, która w czasach swojej świetności wcale nie była świetna, pomagier pani biolog - murzyn-token, trochę MacGyver, kiepskie dżołki, ale w sumie najsympatyczniejszy. Reszta załogi i postaci przewijających się tle to dziwna zbieranina: coś na kształt dealera z Chinatown, ze dwóch hipsterów, generał wyglądający jak teherański sprzedawca dziwek i inne tego typu szaraczki. I on - Moby Dick - olbrzymi, biały wieloryb. W sumie mógłby być dzieckiem zdesperowanego bądź napalonego rekina i kaszalota, który pił za dużo mleka i urosło mu się. Tak, bagatelka, jakieś 180 metrów długości. Na niedzielnego grilla w sam raz. 
   Szkielet historii został zachowany - nieco obłąkany, ale charyzmatyczny (taa...) kapitan poszukuje desperacko, wraz ze swoją załogą, zemsty na nieco mitycznym zwierzęciu, który onegdaj pozbawiło go kończyny. No i ok, każdy by się wkurwił za takie coś, hejt w pełni zrozumiany. Jednak sama fabuła, a raczej jej brak wypycha ten szkielet, jak trociny nieudolnie wypchany łeb łosia nad kominkiem myśliwego z Alaski. Naprawdę, historia nie rozwija się ani ociupinkę, a mimo prawie braku fabuły, potrafi ona zawierać w sobie dziury jak polskie drogi po zimie. Owszem, pojawia się interwencja sil zbrojnych Hameryki w postaci jednego (sic!) helikoptera, próbującego powstrzymać szalonego kapitana. Także Moby zostaje w końcu zapędzony na atol (WTF?!), tam odstawia harce, że głowa mała (skoki przez atol, udawanie plaży, skręty, wiraże, skoki w przestworza, ogólnie chaos i zniszczenie). Po wszystkim (kilku dość żałosnych śmierciach, zniszczeniu okrętu, a wcześniej 3 pontono-motorówek, które się po prostu... rozpadły...) jedyną ocalałą okazuje się pani morski biolog. Bestia gdzieś umyka, milfa ratują. 
    Film, o dziwo, robi... zjadliwe wrażenie przez pierwsze minuty. Za dużo się nie odzywają, dużo się nie dzieje, ogólna padaka można pomyśleć. I tą padakę potem się docenia, niemal ze łzami w oczach. A gdy już dojdzie gra aktorska, efekty specjalne.. ah.. muuzyka! ;) Aktorzy zostali wystrugani z drewna przez Dżepetta, ewentualnie jest to odległa rodzina Grzegorza Rasiaka. Stwierdzenie, że to poziom "Dlaczego Ja?"  jest zasłużone i daje pewny ogląd sytuacji. Amatorka jak studencka kuchnia. Ale gdy już uwolnią emocje... to robi to wrażenie przedwczesnego wytrysku. Mowy Ahaba które miały być płomienne są bardziej jak palnik kuchenki turystycznej niźli pożoga zemsty. Przeciętny zombie popełniłby powtórne samobójstwo z nudów, z pewnością Leonidas to to nie jest. Reszta też nie lepsza, ale chociaż się dzielnie "udają że się starają". 
    I tu dochodzimy do balsamu dla umęczonej duszy - efektów (bardzo) specjalnych. Są tak specjalne, jak wycieczka na strzelnicę klasy integracyjnej ze szkoły dla upośledzonych. Kurwa - to nie jest nawet poziom gier video z przełomu wieków. Tak niedojebanych animacji wieloryba, rozprysków wody, wystrzałów, czegokolwiek, to dawno nie widziałem. Miodzio ;) Zero prawdopodobnej fizyki, okręt skacze jak gumowa kaczka w nocniku, wieloryb niczym Gumiś na soku z gumijagód - to po prostu trzeba zobaczyć. Albo efekt uderzenia pocisków karabinu w poszycie okrętu pod wodą. Jak pieprzone zimne ognie. Daaamn. Dźwięk jest ubogi, nie oddaje w ogóle klimatu zmagania się z morzem i bestią, nie mówiąc o odgłosach strzelania z broni. Montaż przypomina pod koniec słaby film z wesela. O kwiatkach takich jak kiepskie rasistowskie żarty (o białym wielorybie, wojskowy podający rannej i wycieńczonej Rosjance wódę w szpitalu), zamianie utraconej protezy przez Ahaba na... pieprzony krzyż, z grobu na plaży!, czy nieścisłościach militarnych nie wspomnę. Nie, czekaj, wyrzutnia harpunów rodem z Power Rangers wygrywa ;) 
  Tak więc film polecam jak najbardziej, nie zawiodłem się ani trochę, gdyby był dłuższy może być go sobie odświeżył, gdyby nie fakt, że tyle majstersztyków jeszcze przed nami.
   Ocena na IMDb:  2.6/10
   Kutasometr*: 7 karnych kutasów.
   Cytat filmu: PaniBiolog: - Zawraca, zaatakuje ponownie! Dlaczego wieloryb to robi?
                      Cpt. Ahab: - A dlaczego dzieci umierają we śnie?
   Plakat: 
http://www.tinyurl.pl?zfJFCDG6
 
__________________________ 
* - Kutasometr to moja ocena własna, wyrażona w karnych kutasach za zjebany film, od 0 - "Jak można było się tak pomylić, to czysty, niczym nie skażony geniusz!" do 10 - "Ja pierdolę, ażeby reżyser tego gówna spłonął w piekle".



poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Siema / Witaj / Yo. Pick one, zależnie od upodobań, zboczeń, fetyszy. Na wstępie: tak bardzo mi przykro. Jaka cholera cię tu przygnała, czy już cały internet się skończył? Na pewno jest jeszcze trochę stron porno, albo tych z kotkami, znajdziesz coś dla siebie. Ale... nadal to czytasz. A może nie i nie będziesz miał pojęcia o tym zdaniu. A ono właśnie chce być przeczytane. Eh, życie jest tak kurewsko brutalne, nawet dla małych literek.
Nieee, nie ćpam, chociaż powyższe tak trochę by na to wskazywało. Wbrew pozorom to, o, to całe, wokół tego tekstu, to nie powstało bo jestem niewyżytą, niedojebaną, nastoletnią lambadziarą, którą, oprócz przypadkowych wacków na imprezach, rozpycha też nieokiełznana chęć podzielenia się ze światem swoim udanym życiem. Wręcz przeciwnie, cel jest inny. Zupełnie inny cel, zupełnie normalnego człowieka. Takiego co to go mijasz na ulicy, z pogardą w oczach, jak zresztą dla wszystkich i myślą kołaczącą się między uszami: "Ha! Kolejne tępe zombie omamione przez TV, rząd, religię" czy co tam cię wkurwia. A może jesteś jedną z tych osób, która ma naprawdę dobre i niewinne serce? Good for you, a mnie to w sumie mało obchodzi. I na dodatek (zupełnie darmowy dodatek), pieprzę bez ładu i składu, a Ty wygłodniały czekasz na by się dowiedzieć o co kaman w tym całym zbiegowisku. A widzisz!
Bo to blog o filmach jest. (Bedzie? Nie będzie?). Powaga, zupełnie taka, jak na pogrzebie klauna. Ale ale, każdy może tryskać sokami (;]), zachwycając się produkcjami zdobywającymi nagrody (...Grammy?), wyróżnienia, rzeżączkę. Pardon, to ludzie, filmy nie łapią takich wenerycznych gówien. Dobry film jest dobry.. i tyle. Sprawia radość, relaksuje, wzrusza, zmusza do myślenia, ludzie go kochają, kurtyna opada, wszyscy uśmiechnięci. Ale wyzwaniem dopiero, większym, niż badanie prostaty Wolverinowi, jest oglądanie filmów kloacznych. Złych. Tragicznych. Takich, gdzie ludzie żałują, że posiadają oczy i uszy, gdy ktoś ich nim męczy.
Sounds like fun? Yes? Seriously? You're fucked up. So as I am. Nieciężko jest napisać coś złego o takich "dziełach", jak nieciężko przyjmuje się komplementy czy darmowe piwo. Ale, wobec uber zajebistej idei "Absorb what is good, deflect what is bad for you" postaram się pokazać te filmy w ten sposób, byście nie musieli tracić życia na chybiony seansik. Lepiej dla was, a ja i tak je obejrzę.
Miało być na wstępie zabawnie i lekko, wyszło duszno i dziwnie, jak na imprezie 18tkowej w krematorium.
Kryterium niechaj będzie ocena na IMDb.com, czasem też moje własne odczucia.
Pojawią się też pewnie, niestety, moje własne, zbłąkane niczym prostytutka na Arktyce, myśli. Olej je sikiem koszącym.
Idę jeść pizzę :D