czwartek, 28 czerwca 2012

Nazis at the Center of the Earth (2012)


     Antarktyda. Zimne piekło. Tu zamarza nadzieja. Ostatnie miejsce gdzie chciałbyś spędzić urlop, chyba że Twoim fetyszem jest seks z zamrażarką, co, z uwagi na ryzyko paskudnych odmrożeń w strategicznych miejscach, nie jest zbyt dobrym pomysłem. Podobno śmierć z wychłodzenia jest łagodniejsza niż ta z odwodnienia. Niestety, nie ma kogo zapytać, bo Ci którzy jej doświadczyli, już dawno zmienili się w mało gustowne, humanoidalne bryłki lodu, których stanowczo nie polecam do schładzania kompotu. 
     Naziści. Zaślepieni fanatycy pod wodzą szaleńca, którzy o mało nie stworzyli piekła na ziemi. Z kolei jestem pewien, że wielu z nich ma w piekle swoje osobiste, vipowskie miejscówki, z dodatkową smołą i seksownymi diabliczkami, które raz po raz dźgają ich jakimiś widłowymi dzirytami. Zasłużyli sobie na nie jak mało kto. A gdyby tak... połączyć oba tematy? Jak wielki stolec mógłby z tego wyjść? Po obejrzeniu filmu Josepha J. Lawsona odpowiedź brzmi: gdybyś próbował sobie go wyobrazić, to zanim byś skończył - posiwiałbyś kompletnie. A zatem: zacznijmy tą symfonię kosmicznego partactwa! 



      Studio Asylum. Dlaczego oni, do kurwy nędzy, nie wezmą się za jakąś może mniej płatną, ale za to uczciwą i bardziej etyczną robotę niż tworzenie jednych z najgorszych filmów jakich człowiek nawet nie powinien sobie wyobrażać? Może to są jacyś wysłannicy złych sił, którzy przez te buble chcą torturować ludzkość? Może to ich odpowiednik pracy Syzyfa, której kres przyniesie stworzenie filmu, który można będzie obejrzeć bez obawy, że spowoduje to czyraka gałek ocznych? Odpowiedź na to pytanie zapisana jest pewnie w przepowiedni fatimskiej, ale niestety na fragment który zawierał odpowiedź na to pytanie został wylany kwas. Zdarza się, to samo stało się kiedyś z moim świadectwem, true story.
"Kochanie, nie patrz! Nie zdążyłam nałożyć make up'u!"
"Wiesz, mam vana i w ogóle...
To na fartuchu? To nie krew, coooś Ty,
to buraczki z obiadu"
Cóż nam serwują tym razem, niczym kelner-menel zupę ze zgniłych petów w jakiejś spelunie gdzieś na końcu świata, te pomioty szatana? Ano historię o naukowcach. Że z dupy wziętą, nieprawdopodobną, żałosną, na którą jej własny cień oddałby mocz to pominę, bo do tego dojdziemy. Owi naukowcy, pod wodzą creepy dokotora (Jake Busey) rezydują własnie gdzieś na obrzeżach lodowego piekła, prowadząc bliżej nie sprecyzowane badania. Podczas ustawiania sprzętu badawczego dwójka z nich zostaje porwana przez gentlemanów w maskach gazowych i niemodnych prochowcach. Reszta wyrusza na poszukiwanie zaginionych przyjaciół. Docierają w końcu do szczeliny w lodzie prowadzącej w dóóół. A ze to są kompletni paralitycy i totalne zjeby, to część z nich wpada w nią, przy próbie opuszczenia się w głąb. Gdybyście wyobrazili sobie niektóre motywy z Ice Age to nie bylibyście daleko. Choć ja, gdy to oglądałem, to naprawdę marzyłem by tak było. Anyway, po drugiej stronie okazuje się.. że albo ktoś wykupił im bilety na wycieczkę na last minute, albo pod Antarktydą znajduję się tropikalno-lesisty świat. Brakuje tylko dinozaurów i wielkich, prehistorycznych dżdżownic polujących na gazele. Tamże odnajdują wejście do kompleksu, w którym, niczym mróweczki, martwe, zdegenerowane, psychopatyczno-sadystyczne mróweczki, pracują naziści pod wodzą dr. Mengele. Tu  nasi bohaterowie zostają oczywiście schwytani przez nich i zmuszeni do współpracy. Okazuje się, ze dr. Adrian Reistad, przywódca naukowców, jest zdrajcą, który już kilku lat pracuje dla Anioła Śmierci z Auschwitz. Jak nasze germańskie patałachy przetrwały tyle lat po wojnie? Otóż niczym nieco nadpsuci fanatycy greenpeace'u bawią się w recykling - to, co im się popsuje, wymieniają na organy ludzi, których dostarczy im Reistad. W takich momentach człowiek żałuje, ze taki trik nie działa z wątrobą. Ale do rzeczy: kombinują jak tu nawiać, pomagając Mengele w naprawianiu nadpsutych germańców, nie wiedząc, że głównym planem jest odbudowanie przy pomocy komórek macierzystych... Hitlera! Po nieudanej pierwszej próbie, dysonując zmielonym płodem wyciągniętym z macicy jednej z bohaterek za pomocą jakiegoś pojebanego odkurzacza, do życia powraca... tam-ta-da-daaam... Hitler-robot! Nożjakurwapierdolę. Chyba zasugerowali się moim żartem o Jezusie-androidzie. W międzyczasie ginie trochę ludzia, część przyłącza się do zombie-nazistów. Kolejną fazą planu przejęcia władzy nad światem jest jego podbój przy pomocy statku kosmicznego wyładowanego bronią biologiczną, zawierającą bakterie żywiące się żywą tkanką. Nożjakurwapierdolę2. 
     Ale, że nasze przechery dzielnie wymykają się z niewoli i wraz z rozbiciem UFO o lody Antarktydy niszczą plany robo-Adolfa, ten toczy z pozostałą przy życiu dwójka walkę na śmierć i nie-życie, po czym po wygranej walce z niespełnionym malarzem z Austrii najgłówniejszy z głównych bohaterów oświadcza się swojej wybrance. W chuj idealny moment, szkoda, że nie ma więcej takich romantyków, doprawdy.

"Mwahaha, zaraz Cię złapię kleine człowieczku!"

    Jak. Pytam się jak. Po. Co. Nie mogliby stworzyć jakiejś rzewnej historii romantycznej, która utworzy szkodliwe stereotypy i nierealne wymagania wobec mężczyzn, a która stałaby by się obiektem mentalnej masturbacji nastolatek? Albo niskobudżetowego dokumentu o albańskich pasterzach owiec? Nie. Psują tlen, żywność i narkotyki na jakiś odpad, którego jedyną zaleta jest to, że jest króciutki. Przecież tu debilizm na idiotyzmie pogania kretynizmy. No ok, naukowcy, którzy badają chyba własne krocze, prowadzą risercz. Ok. Naziści. No ja rozumiem, że wakacje w podziemnym świecie to niezły lans, ale nie dość, ze to problematyczne, to stanowczo nie służy ich cerze - ta się psuje, gnije odpada i definitywnie nie chce wyglądać jak na okładce Cosmo. Ale robot - Hitler? No dajcie spokój. Głowa Adolfa, zamknięta w słoiku po konfiturach na szczycie jakiegoś terminatora na sterydach. To wszystko nie trzyma się kupy.. właściwie jak policzki owych zombie-nazistów. No ale nawet najbardziej ogłupiającą żenadę fabularną można sprzedać przy oscarowym wykonaniu. No i tu zaczynają się.. nie, schody zaczęły się w momencie, gdy ktoś wpadł na pomysł nakręcenie tego, to już jest sytuacja, jak wtedy, gdy niepełnosprawny próbuje dostać się do urzędu administracji publicznej, mission impossible. 
      Po raz kolejny the Asylum popisalo się w doborze sztachet: wszyscy aktorzy to sparaliżowana i upośledzona emocjonalnie progenitura Pinokia. Czy oni na coś chorują? Tak się wydaje, bo te sztuczne reakcje, niewiarygodne zagrane dialogi to mordęga dla oczu, jakby za kawałek dobrego aktorstwa grożono im amputacją jakichś fajnych części ciała. Geez. Naprawdę lepiej przejść się na przedstawienie szkolne w podstawówce, z wróżkami i gadającymi drzewami, wyższy poziom gwarantowany. Niemcy mają jakieś chujowy akcent, część zaś w ogóle nie przejmuje się jego brakiem waląc teksańską amerykańszczyzną. Naukowcy są trochę multikulturowi, ale już na początku wiadomo kto przeżyje, a kto, u swojej chyba uldze, nie. Prezentują jakieś dziwne miny, opóźnione reakcje, zero jakiegoś oddziaływania na siebie, jak snopki żyta. Chociaż snopkami można ocieplić psu budę, a oni? Reżyser prawdopodobnie wyznaje zasadę: "No, to teraz wiecie.. ee.. grajcie.. e.. no ten.. ma wyglądać cool." A nie wygląda, nawet Busey, znany ze Starship Troopers, odpierdala taką manianę, że wszystko więdnie. Szkoda, bo ze swoim charakterystycznym wyglądem i głosem mógłby choć trochę uratować tą szmirę. Przy takim koncepcie filmu gra aktorów powinna wysuwać się na pierwszy plan, dopełniając efekty specjalne. Żywa emocja, która niczym bakteria z broni robo-Hitlera pożera oglądającemu duszę. Niestety, jest gumowo jak w odlewni protez. 
"I jak się wam podoba, mój słoik po konfiturach?
Muszę zmienić płyn, bo mi się zacieki robią..."
    To samo tyczy się efektów bardzo specjalnych. Ej, barany, mamy 2012 rok! Na nikim nie robią wrażenie animacje wykonane chyba w wersji demo Adobe After Effects sprzed wojny. Robo-Hitler jest naprawdę tandetny, kurczę, już gumowa kaczka do kąpieli zrobiłaby lepsza robotę. Wybuchy to tradycyjna komputerowa kicha, strzały kaszanka, krew/flaki/martwa tkanka wyglądają jak sok malinowy/balony do 
robienia zwierzątek/dżemik. Może jedynie szybki flash na krajobraz podziemny nie odstręcza, jak śliniący się dziadek do nas w autobusie. Dlaczego nie mogli by tego chociaż zrobić dobrze? Eh, nie można mieć chociaż tego. Walka wręcz w ich wykonaniu to jakiś balet klubu stwardnienia rozsianego. Ale niewielka jest to strata, bo dalej ani muzyka, ani zdjęcia, ani montaż ani w sumie nic nie wybiją się ponad poziom szamba. Może ja jestem uczulony na kicz, ale ciężko to wytrzymać. Chociaż nie, gdybym był na niego uczulony, tu już musielibyście się zrzucać na pogrzebową wiązankę dla mnie, bo takiego zalewu kiczem bym nie przeżył. Chyba jeszcze długo będę się budził z krzykiem, mając przed oczyma Robo-Hitlera.  Cała kompozycja, sposób prowadzenia akcji przypomina słabe filmy telewizyjne z lat 90tych. Widać jasna przyszłość nadal czeka na takie krowie placki kinematografii. 
   Nie ma szans, żeby to przegapić! Nie wolno, to byłby grzech co najmniej na miarę figlowania ze skarpetą. To chyba miał być horror przygodowy, ale coś nie wyszło. Nie ma ani przygody, ani horroru, oprócz boleści oglądania. Jeżeli nie macie dostępu do "Iron Sky", a macie duuużo alkoholu to polecam z całego serca!

Ocena na IMDb: 3,3
Kutasometr: 8,5 (- 0,5 za scenę z nagim biustem ;) 
Cytat filmu: dr. Adrian Reistad:
"To nie pierwszy raz, kiedy to się wydarzyło. 10 lat temu, kiedy pracowałem w tym samym miejscu, zostałem złapany i przyprowadzony do New Schwabenheim."



piątek, 15 czerwca 2012

Target (2004)


     Strzelcy wyborowi. Zimnokrwiste cienie, niosące śmierć, wszędzie tam, gdzie kilogramy mięśni nie zdadzą się na nic, a użycie trotylu spowodowało by zbyt duże ubytki zarówno w magazynie środków wybuchowych, jak i miejscowej ludności. Odbierają życie, nie jeden raz patrząc celowi prosto w oczy, chyba, że jest to Stevie Wonder. Robota niełatwa, ale też niewielu czuje do niej powołanie, a łatwiej dostać sensowną pracę po socjologii, niż ukończyć kurs snajperski. Czekasz godzinami na sposobną okazję, w deszczu, błocie, zimnie, moskitach chłeptających ostanie krople twojej słodkiej Rh-, zakamuflowany jak ostatnie piwo w lodówce, a każdy najmniejszy ruch może być tym ostatnim. Nawet gdy w pobliżu przechadza się naga Emma Stone, jedyne co możesz zrobić to zamrugać do niej. Wszystko, na co możesz liczyć to twoja broń, twoje pewne oko i obserwator obok - on jest twoimi zmysłami. No, może oprócz węchu, bo fakt, że leżysz w krowim placku rozmiarów sporej miny przeciwpancernej, nieubłaganie wwierca ci się przez nozdrza do mózgu bez niczyjej pomocy. Opowieść o takim właśnie wojowniku przedstawił nam William Webb (jakaś rodzina? pasowałby). Jak mu to wyszło? Jak zęby na starość przy wpieprzaniu eklerek: definitywnie i z opłakanym skutkiem. 

 Jest to jeden z tych filmów, gdzie soldat, nie czując już tego killing spree co dawniej, postanawia wykonać ostatnią misje i zostać baletnicą w Jeziorze Łabędzim. Jednak coś zawsze musi się spieprzyć i pojawia się czarny charakter, który mści się naszym bohaterze za śmierć brata/matki/teściowej/chomika. Ile razy można sprzedawać ludziom taką idiotyczną historię rodem z kiepskich filmów akcji z lat 90tych, z naiwną nadzieją, że to kupią jak świeże truskawki po 5zł/koszyk? Jakim trzeba być nieutulonym w swych snach marzycielem, żeby tworzyć coś takiego, co potem lekarze będą przepisywać jako remedium na zatwardzenie? Takie rzeczy tylko w Ameryce! Historią opowiedziana jest w retrospektywie: po skończonej misji nasz bohater, Charlie Snow (Jon Snow popełniłby samobójstwo przy użyciu spinacza biurowego na wieść, że nazywają się tak samo), bezkształtny, bez formy, przyćpany, z fryzurą jak koleś z M jak Marskość, tą w kształcie znaczka "McDonalds", z drętwotą pourazową nerwów twarzoczaszki Stephen Baldwin, wraca do żony Maggie, przy której pustocie spojrzenia dmuchana lalka może konkurować z  dr. Sheldonem Cooperem, z którą to jest w separacji (wcale się kobiecie nie dziwię), dwóch dzieciaków, które zdecydowanie za mało wychodzą na świeże powietrze i starego kumpla (James Russo!), by nacieszyć się ich towarzystwem. Jednak iddyla jak ta z tapety Windows Xp trwa krótko, gdyż Yevon, szwarccharakter z klasycznie zjebanym, wchodnio-tureckim akcentem, brat zabitego przez Snowa kolesia, postanawia się zemścić i przy pomocy swoich ludzi: neurotycznej laski, która mogłaby mieć w domu 30 kotów i obserwatora, który przypomina pana Zdziśka z naprzeciwka, porywa laskę naszego herosa, by zwabić go w pułapkę i zatłuc jak komara w ciepłą letnią noc. Do pomocy staje mu (hmm..) znajoma z kwatery głównej GBONTNS (gdzie-by-on-tam-nie-służył), irytująca murzynka z mopem na głowie i stary kumpel, a po drodze spotyka takie tokeny jak starego weterana, ulicznego grajka w wersji female czy małą rudą, grubą dziewczynkę, która chuj jeden wie skąd się tam znalazła. 
Charlie "Mostowiak" Snow
Pan Zdzisław

Tak właśnie przedstawiają się dwa największe ciacha!





     Cała fabuła filmu kręci się wokół zwabiania Mostowiaka do starego więzienia, gdzie co prawda nie ma już pedofilów, zabójców i księży, ale przetrzymywana jest porwana żona. Czyli wszystko sprowadza się do tego, że Snow biega po parku w środku miasta jak pielgrzymkowicz za potrzebą, kryje się w krzakach jak rasowy ekshibicjonista, wyskakuje z nich jak menel który zwietrzył okazję darmowego napitku, a to wszystko pod baczną obserwacją pana Zdziśka. Po drodze jedna randomowa śmierć, wzięta tak z dupy, że już sensowniejsze byłaby scena z galopującym velociraptorem, który strzela laserami. Po drodze wydzwania z najprawdziwszej Nokii 3310 (sic!!) do pani pomocnik, która siedząc przed jakimś systemem satelitarnym pomaga mu określić położenie wroga. W końcu, przy delikatnej pomocy kumpla i pani grajek, dysponując karabinem wyborowym, rozprawia się z naczelnym wrogiem, a cała rodzina się jednoczy, zaś w żonie na nowo wybucha uczucie i w ogóle jest zajebiście.

   To nigdy nie przestanie mnie dziwić. Skąd u licha nieźli aktorzy biorą się w czymś, co mogło by pływać w kanałach miejskich, razem z ekskrementami, aligatorami i czyjąś teściową? Kamaan, przecież już na pierwszy rzut oka widać, że to nie będzie "Obywatel Kane". Jakaś czarna i nieczysta siła musi tu mieć udział, nie ma innej opcji. Tak, Ciebie mam na myśli, Jamesie Russo. Ale dobrze, ze jesteś. Jaka to jest ulga, gdy choć na chwilę można popatrzeć na kogoś, kto nie jest idealnym materiałem, by z powodzeniem zapełnić dziury w drewnianym plocie. Same sztachety po prostu. Po Baldwinie widać, że wraz z kolejnymi osobami w aktorskim klanie, gen aktorstwa rozmywa się jak tusz płaczącej prostytutki. Zero czegokolwiek: jaj, charyzmy, mimiki. Jest kompletnie niewiarygodny jako żołnierz i ktoś, kto ma w sobie choć tyle testosteronu, żeby spłodzić latorośl. Reszta też gra jakby implodowały im mózgi. No przecież można, no kochani moi. Nie da się ich ani trochę polubić, a widz nie dba o ich los. Szkoda tylko dziadka-weterana, reszta mogłaby szyć buty gdzieś na Tajwanie za miskę ryżu. Zero chemii między żoną a mężem, zero żalu po stracie obserwatora, no po prostu nic. Jedynie Russo upewnia nas, że to jednak film, a nie nagranie z przemeblowania stoiska z manekinami. Tyczy się to wszystkiego, a nie tylko gry: Snow biega jak rozlany na hamburgerach astmatyk, sposób w jaki strzelają, celują, jak się poruszają. nie nabrałby się nawet ktoś dla kogo esencją brutalniej rozpierduchy jest My Little Pony. Snow uczył się fachu grając chyba w Duck Hunt na Pegasusie.

   To może chociaż zdjęcia są przepiękne, niczym chwila, gdy okazuje się, że jednak ostatnia jeszcze rolka papieru toaletowego spadła za muszlę w publicznej toalecie? No way. Kiepskie ujęcia, zero artyzmu, jedynie jedna scena nie sprawia, że zastanawiasz się, czy to nie film szwagra z wakacji. Dźwięk za to, dla odmiany, jest kosmicznie tragiczny. No jak można, kurwa, zgrać odgłos wystrzały shotguna z karabinem snajperskim? A reszta efektów dźwiękowych przypomina strzały z kapiszonów. Pozostałe dźwięki są równie słabe, jakby oczekiwano, że na film przyjdą niedosłyszący pracownicy kopalni ze Śląska. Muzyka, to po prostu amerykański patos w wersji niskobudżetowej, który rozlega się gdy na ten przykład Snow wychodzi z krzaków (jest tak męski, że chyba tam zmieniał podpaskę). Wszystko zmontowane jest tak, żebyś nie chciał na trzeźwo powtórzyć seansu. Efekty specjalne są wprost bajkowe, widać, że w ruch poszły hurtowe ilości ramu przy ich renderowaniu, bo w końcu miesiąc, o chlebie i wodzie, pracowano, by uzyskać odpowiedni efekt... jednego wybuchu, który odbija się lansiarsko w aviatorkach bad guya. No i oczywiście panel satelitarny Kobiety Mopa. Jeśli wyobrazisz sobie interfejs pierwszego Warcrafta z dowolnym programem do tworzenia muzyki, to nie będziesz daleko. A takie cuda to wyczynia, że chłopaki z Googla już odkupują patenty.

  Podobno gatunek filmowy do jakiego przynależy to dzieło to thriller. Podobno komuś udało się polizać własny łokieć. Podobno ananas sprawia, że twoja... nieważne. Adrenalina podczas seansu, nieprzywoływana do działania, udaje się spać do swojego mięciutkiego, choć nieco galaretowatego łóżeczka w nadnerczach. Reżyser krzyknął: "akcja" i był to jedyny moment, kiedy to słowo miało z tym filmem do czynienia. Płaska, zużyta fabuła, wypełniona na siłę żałosnymi scenami, kiepska edycja, słabe efektu audiowizualne sprawiają, że polecam ten film z całych sił, a dodatkowo, mimo, że to rocznik 2004, masz wrażenie, że przenosisz się w czasie! Akcja & Nostalgia w jednym! Nie mogło być lepiej!

Ocena na IMDb: 2,7/10
Kutasometr: zasłużone 7!
Cytaty filmu: " Yevon: - Nigdy nie rozumiałem amerykanów; waszej odwagi i głupoty, gdy jesteście              przyparci do muru. Dlaczego się nie poddajecie?
                     Maggie: - Bo mamy rację!"

                   "Oficer-przesłuchujący: - Co czułeś, gdy dowiedziałeś się o usunięciu sier. Bantree?
                    Snow: - Usunięciu? Dobrze powiedziane. Usunięcie, neutralizacja, unieszkodliwienie.              Przyjacielski ostrzał - to nieźle brzmi.(..) jakaś firma wymyśla wam te terminy?"  - pyta żołnierz, lololol.

                  "Maggie: -Nie możecie mnie tak porywać z ulicy!
                   Yevon: - Jesteśmy w Ameryce, u was to normalne."      
____________________________________________________________

Kurczę, wyszedłem z wprawy. Ale, ale, powstał akompaniujący fanpejdż na Facebooku na którym będą zamieszczane informacje o nowych reckach, którego nie da się niestety połączyć z blogiem na Googlach, ale oto jego adres:      




czwartek, 26 kwietnia 2012

Dracula 3000: Infinite Darkness (2004)

Erika "Tępa Bladź" Eleniak -
była gwiazdka "Słonecznego Patrolu"
   Dracula. Książę Ciemności, płonący jednocześnie wieczną żądzą krwi i wieczną miłością, którym kresu nie przyniesie śmierć. Postać, która przewija się przez ekrany kin i telewizorów od tak dawna, że przeciętny 3 letni kuporób prędzej rozpozna tego nieco bladego jegomościa, niż Matkę Teresę z Kalkuty. Niezapomniane kreacje Maxa Schrecka, Bela Lugosi'ego, Christophera Lee czy Gary'ego Oldmana. Nie licząc oczywiście setek innych, mniej lub bardziej nieudanych podróbek wyżej wymienionych. Który reżyser kina nieco bardziej fantastycznego nie chciałby spróbować swoich sił w starciu z tą opowieścią? Wielu próbuje. Większość z tych dzieł to doskonałe leki na przeczyszczenie. To zaś, co stworzył Darrell Roodt, powinno zostać objęte postanowieniami Konwencji Genewskiej, jako zbrodnia przeciwko ludzkości, z uwzględnieniem filmofilów. Muszę umówić się na wizytę u onkologa, bo ten film jest w stanie przyprawić o raka.
   Od czego by tu zacząć? Klasyczna historia nieumarłego arystokraty upchnięta została w ramy 'Słonecznego patrolu' w wersji Sci fi. Naprawdę nie wiem co ci scenarzyści mają z tą manierą, żeby wszystko co przyzwoite przenosić w czasie, w przyszłość. Może sobie myślą: "Hej, a może zrobimy to w przyszłości? Wooah..! Wyobrażacie sobie ukrzyżowanie Jezusa za pomocą laserowych gwoździ, na planecie pełnej komicznego robactwa? A Jezus zmartwychwstanie po trzech dniach, bo tak naprawdę był androidem!". Ale cóż, nie każdego widać stać na porządny, gotycki zamek, gdzieś pośrodku Karpat. Oto statek ratunkowy 'Matka 3' napotyka się na inny statek, 'Demeter', gdzieś pośrodku przestrzeni kosmicznej. Zgodnie z pionierską zasadą "Kto pierwszy pomaca, to jego" załoga ma zamiar zaopiekować się dobrami tej, dryfującej bez śladu życia w stronę Ziemi, jednostki. W skład naszej dzielnej załogi wchodzą: cpt. Van Helsing (Casper Van Dien) - ciacho, zupełny brak ikry, ale najmniej wkurwia ze wszystkich, exo Aurora Ash (Erika Eleniak) - tępa bladź, blond cycata laleczka, ale w każdym filmie musi się taka znaleźć, Professor - sparaliżowany prawie geniusz w hipsterskich okularach, Humvee - duuuży i równie głupi co wielki murzyn, 187 (Coolio) - mały, chudy ćpun, tragiczny element komiczny oraz nie tak młoda praktykantka-nawigator, która udaje jakąś nastolatkę i nasz hrabia Orlock aka Dracula aka Jestem-najżałośniejszym-wampirem-jakiego-nosiła-matka-komos(?), tak sztywny jakby miał wieczny udar. Nasza wesoła gromadka zaczyna więc odkrywać historię Demeter, wraz z postępującą penetracją... ekhem, eksploracją. Przez cały film, dosłownie "z dupy", wyświetlane są przerywniki w postaci video-loga pokładowego, prowadzonego przez Cpt. Varnę (Udo Kier!). Niezapomniany Dragonetti z "Blade'a" niestety tylko wkurwia swoją przekoloryzowaną grą i dziwnym, wschodnim czy też rumuńskim akcentem. Ale i tak, zawsze to milej. W miarę jak nasza historia się posuwa (ekhem) do przodu, nasi nie zrażeni niczym, a w szczególności swoim ogólnym brakiem inteligencji, śmiałkowie odkrywają, że ze stacji Transylwania (gaaad.. pliiiz) razem z transportem trumien na pokład dostał się krwiopijczy demon. Mimo, że religijność jako taka odeszła w zapomnienie wiedzą, że mają przesrane jak członek KKK operowany przez czarnoskórego chirurga. Pierwszą ofiarą-obiadem staje się Coolio, po którym to fakcie jest jeszcze mniej śmieszny, mimo że zdecydowanie więcej nawija. Efekt jest tak smutny, że zaczyna się rozumieć subkulturę emo. Nawija o ćpaniu, cyckach Tępej Bladzi, albo o jednym i drugim naraz. Po pewnym czasie ginie i muszę przyznać, jest to pewna ulga. Mimo odkrycia (chyba szukali w jakimś rodzaju kosmicznego Google) sposobu na pozbycie się pana Pijawki, nasz dzielny kapitan-przystojniak, po walce z nim, zamienia się w wampira, podobnież zresztą jak kolejnych 2 członków załogi. Życie, ktoś musiał. Pozostała przy życiu dwójka (Bladź okazuje się robotem, a murzyn... się nie okazuje) postanawia wypełnić plan samozniszczenia, polegający na władowaniu się statkiem w Słońce, gdyż jest to, jak powszechnie wiadomo, doskonała domowa metoda na pozbywanie się wampirów, polecana w Pani Domu. Na moment przed wybuchem Bladź i murzyn udają się uprawiać miłość, bo cóż innego można by robić, gdy czyha na nas wampir, a do śmierci przez usmażenie zostało niewiele czasu?
    Jakim cudem udało się namówić kilku niezłych aktorów reżyserowi tego filmu do zgrania w tym paździerzu? Szantaż, hipnoza, niezapłacone rachunki? Nie mam pojęcia. Jedynie Van Dien sprawia, że nie zbiera się na torsje, reszta jest tak sztuczna i jednocześnie tak przekomicznie przekoloryzowana, że gdyby zatrudnić maskotki z Disneylandu człowiek odczułby ulgę. W połączeniu z chyba najgorszymi dialogami świata widz cieszy się, że ich pokąsano. Każdy stara się stworzyć coś indywidualnego, a nikomu nie wychodzi, jak w polskiej polityce. Żarty koszmarne, relacje między postaciami wymuszone jak uśmiech na wyborach Miss, aż dziw, że taśma filmowa nie doznała samozapłonu ze wstydu. Kapitan nie słyszał chyba o charyzmie (ma zarost, bo nawet maszynka się go nie słucha), Dracula ma w sobie tyle arystokratycznej nonszalancji ile żigolak spod Irkucka, a reszta rzuca slangiem jakieś wypociny scenarzysty.
    Sceny akcji, czy też walki, mają tak kaleczną choreografię, że ona chyba musi być taka specjalnie, bo każdy komu mignął choć jeden film akcji przed oczyma potrafiłby je wyreżyserować lepiej. Postacie biegają jakby przed chwilą zorientowały się, że nie ma papieru na rolce w toalecie i z opuszczonymi gaciami, w te pędy, udały się na poszukiwania. To nawet nie jest paraolimpiada. A biegają po jednym, jedynym korytarzu. Serio. Kurwa, jeden jedyny korytarz, z odnogą,  kręcony z rożnych perspektyw, po którym biegają jacyś paralitycy. Ciężko to opisać jakimkolwiek językiem znanym człowiekowi. I teraz dochodzimy do najlepszego: efektów specjalnych. A ich ... tadaaam!.. nie ma! Naprawdę. Jedyne to te, zapożyczone z innego filmu, animacje kosmosu i statków kosmicznych. Ma być mistycznie? Zwalniamy szybkość przesuwania się klatek filmu.. Ma być super-szybki bieg wampira? Przyspieszamy taśmę. Na co poszła kasa przeznaczona zamiast na efekty specjalne? Na takie metody dla debili? Wątpię. I te zbliżenia. No kurwa. Jak coś zostanie ukazane w zbliżeniu, to z automatu nie staje się super fajnie efekciarskie, sorry bub, to tak nie działa. Za to, o taak, bardzo wygląda to tak, jakby komuś pojebały się przyciski na kamerze. Muzyka jak to muzyka, przy tak ogólnej słabiźnie niewiele klimatu może wnieść.
    Dostajemy więc 'space horror' bez horroru. Jedyna niewiadomą w tym filmie jest to, kogo zajebią pierwszego. Co do reszty, to nie trzeba być wróżbitą Maciejem żeby to przewidzieć. Scenografia rodem z jakiegoś techno klubu pod Lublinem na pewno nie pomaga. Już poranne wypróżnienie niesie ze sobą więcej prawdziwych emocji, a gdzie do tego gotycki klimat od zawsze otaczający historie o nieugaszonym pragnieniu Draculi? Bram Stoker przewraca się w grobie (o ile nie zamienił się w wampira, mwahahahahaha!) I jeszcze te eksplodujące tanią pirotechniką trumny za każdym razem, gdy wychodził z niej wampir. Faaaak.
  Tak więc, to obowiązkowa pozycja! Myślę, że długo jej nic nie przebije, jedyna uwaga: ubezpieczcie się od faktu, że po obejrzeniu tego czegoś umknie wam bezpowrotnie jakieś 30 punktów IQ.
   Ocena na IMDb: 2.0/10
   Kutasometr: 9!
   Cytat filmu: Przy ewidentnie wysuszonych zwłokach, które trzymają w ręce krucyfiks:
   "Humvee (a propos krucyfiksu): - Co to?
    187: - Ah.. to metalowy znak 'plus'! Ok, ten koleś to matematyk! To wyjaśnia wszystko."
   Plakat: http://www.tinyurl.pl?alSt8IIQ

niedziela, 22 kwietnia 2012

The Blackout (2009)

Każdy się czegoś boi. Jedni pająków czy węży. Inni - urzędu skarbowego. Jeszcze inni - spóźniającego się okresu, a są także tacy, których przerażają owce, ale tych puśćmy w niepamięć. Każdy boi się ciemności. Ty nie? To obejrzyj horror, a potem idź odcedzić kartofle późno w nocy. Wystarczy jeden dziwny odgłos i zawartością twoich gaci można by nawozić mały ogródek przez miesiąc. I tak, na podstawie tego strachu przed tym, co czai się w ciemności, powstał The Blackout.
   I jaka to by była szkoda dla kinematografii, gdyby prócz mnie chciał to ktoś obejrzeć. O co zaś chodzi w tym starchogennym dziele? Ano, historia jakby dobrze znana: gdy zasilanie w wieżowcu pada, pojawiają się potwory. No bo cóż taki potwór moze porabiać w wigilię? Przecież nie spędzi nieco krwawej kolacji w nieco potwornym, ale nadal rodzinnym gronie, wzdychając z ulgą, że udało się wszystko przygotować i ze wujek Albert w tym roku, o dziwo, nie opowiada tak dennych kawałów, o tym jak macki zakleszczyły mu się w toalecie. Nie, on wyjdzie zapierdolić trochę ludzi. A sytuacja przedstawia się tak, że w związku z ogromnymi upałami pojawiają się przerwy w dostawie prądu. Czyli nie mogło by być lepszej do tego okazji, chyba ze mówimy o wyprzedaży w Media Markt. W dodatku pojawiają się w całej okolicy dziwne trzęsienia ziemi. Do nich jeszcze dojdę, chociaż może nie w tempie dochodzącego nastolatka, przy swym pierwszym filmie z Jenną Jameson. Mamy więc także naszych bohaterów: jakąś dzianą rodzinkę i imprezującą grupę ich znajomych w apartamencie obok. Mógłbym powiedzieć, że wszyscy oni są irytujący. Ale to nie byłaby prawda, oni są wkurwiający. Do potęgi. Naprawdę. Oglądając ten film kibicuje się potworom. Wkurwiający Rodzice z wkurwiającymi dzieciakami i ich wkurwiający znajomi. Gdybym miał ci ich przybliżyć przez porównanie, drogi czytelniku, to najtrafniejsze byłyby te zjeby z "Mody na sukces", tylko bez ich wątpliwego talentu aktorskiego. Naprawdę: śmieją się jak kretyni gdy nie trzeba, drą ryj z przekonaniem łosia na godowym rykowisku, a ich miny to jakiś paraliż nerwów twarzowych. Ludzie zgarnięci z pośredniaka zagrali by lepiej. Panie dopomóż im w karierze. Jakieś blondynki, dwóch murzynów, nerd z rozgłośni radiowej (jedyna w miarę zgrana postać, ale ten koleś.. chyba wcale nie grał), reszta brak komentarza. Nie, chwila, wróć, jest jedna para fajnych cycków i to jest najjaśniejszy punkt filmu. Urządzają sobie sztywną imprezę, jak taka przeciętna polska, zanim pojawi się alkohol. I w pewnym momencie gaśnie światło, w całej dzielnicy. A z ciemności zaczynają wychodzić potwory...
   Fabuła to fantastyczny miks wszystkich żenujących filmów z serii "Skoro gaśnie światło, to pałętajmy się wszędzie jak banda bachorów z ADHD, aż nas wszystkich zarżną". Naprawdę, kilka scen bezczelnie skopiowano z "Aliens", szkoda ze nie udało im się to samo z klimatem. Przez cały film bohaterowie schodzą w dóóół... (a potem, dla dzikiej odmiany, idą w góóórę). Na szczęście ten dramat nie trwa długo, może 80minut. I tak za długo. Po drodze jest kupa randomowych śmierci, ażeby wykorzystać sztuczną juchę którą przyniósł pan Henio, dozorca planu. Nic widowiskowego, ot tu ktoś traci głowę, tam komuś wypadają jelita, ktoś traci twarzoczaszkę - horrorowy standard, że tak powiem. Sceny podnoszące dramatyzm są a i owszem: małe dzieci same w windzie, oświadczyny chwilę po których Fajne Cycki nadawały by się do odcedzania makaronu, heroiczna walka grubcia-nerda z własnymi słabościami. Scenariusz, podejrzewam, po wydrukowaniu rozjebał się komuś po całym pokoju, a że zapomnieli dodać numeracji stron, to i nie poskładali go po kolei (innego wytłumaczenia dla takiej losowości nie ma). Na koniec zostaje matka z córką, i grubcio. A żeby nie było za milo, powiem że potwory opanowują całe miasto, faak jeah.
  Zagadka: - Powiedzcie mi drogie dzieci, co robicie w momencie, gdy jesteście małą, może 8letnią dziewczynką w piwnicy, która idąc napotyka na krew rozmazaną na podłodze jakby ktoś ciągnął za sobą ćwierć świeżo ubitego wołu?
- Spierdalamy gdzie pieprz rośnie, bo to kiepski omen, panie psorze?
- Błąd! Wtedy trzeba iść za tym śladem, aż dojedziemy do potwora urządzającego sobie szwedzki bufet z waszego brata!
Takich debilizmów jest na pęczki.
  Warstwa techniczna jest oczywiście opłakana. Efekty specjalne! Stworzył je jakiś były sowieta za wiadro bimbru na kalkulatorze, więc przypominają słabą cut-scenkę z przeciętnej gry komputerowej anno domini 1998. W zbliżeniach of koz gość w gumowym outficie. I ja mu się nie dziwię, przynajmniej twarzy nie widać, a rachunki płacić trzeba. Wygląd potworów to oczywista zrzynka z Xenomorpha z "Aliens", czy może raczej dziecięcia Xenomorpha którego to przeleciał jakiś owad. Gumowo jak w sex-shopie. Wybuchy, wystrzały i inne takie raczej żałosne, ale można przymknąć oko (ale nie obydwa, bo, o zgrozo, uśniecie!). Gdy chodzi o ścieżkę dźwiękową to mam wrażenie, że gdzieś na torrentach jest pliczek "Gówniana_ale_klimatyczno_straszna_muzyka_dla_twojego_kloacznego_horroru.mp3" którą wszyscy, ale dosłownie wszyscy "wielcy" twórcy wykorzystują, zamiast zapłacić biednemu studentowi Akademii muzycznej by coś stworzył i by chociaż miał za co jeść. Zdjęcia tez bomba: albo mega zbliżenia, albo coś a la "Mamo, mamo, dostałem swoją pierwszą kamerę".
   Klimat. Hm, jak ktoś popuszcza (nie ze śmiechu!) przy Zmierzchu, że strachu of koz, to może.. nie, nawet taki ktoś nie ma szans na zimne dreszcze. Klimatu nie stwierdzono, więc możesz, po tym seansie, spokojnie kultywować nocne wyżerane z lodówki, pisanie smutnych emo-wierszy, liczenie całek czy co tam wstydliwego uprawiasz nocną porą. Żadnego przyspieszonego bicia serca.
   Reasumując: polecam, jak zawsze, porządny kinoman doceni ten kawał sztuki, ale niech potem zaczerpnie świeżego powietrza i zacznie cieszyć się wiosną ;)
Ocena na IMDb: 3,5/10
Kutasometr: 6,5/10 (chyba zbyt łaskawy jestem ;))
Cytat filmu: "ChłopakFCów: - Pamiętaj, że nie musisz pracować. Mogę Cie utrzymywać.
                  FajneCycki:     - A ja codziennie robiłabym Ci dobrze. Stałabym się...
                  CFCów:          - .. pełna?"
Plakat: http://1.fwcdn.pl/po/26/70/542670/7299366.3.jpg?l=1257564761000

wtorek, 17 kwietnia 2012

2010: Moby Dick (2010)

    Zaczniemy z przytupem, hej! Klasyka literatury - Moby Dick. Mało kto czytał, większość kojarzy. Niestety zasmucę resztę - nie chodzi o penisa pewnego alternatywnie owłosionego muzyka techno. 3 adaptacje, wszystkie przyzwoite jak córka hrabiny Tuluzy, by nie rzec - jeżeli od czytania dostajesz świądu, wysypki i bólów menstruacyjnych, to całą moją pikawą je polecam. A ja własnie obejrzałem tą 4tą.
    Dziecko studia The Asylum (niekochane, niedomyte, niedorobione, potwornie brzydkie i tępe, ale studio-matka jest pewnie dumne). O tym studiu przydałoby się napisać więcej, ale to przy innej okazji. Czytając powieść ma się wrażenie, że morska sól osadza ci się na włosach (nie tylko tych na głowie), czujesz przenikliwy chłód morskiej bryzy i dotkliwy smród rybich resztek.
   Tą zaś adaptacje można by przyrównać do pewnego miksu filmu z serii "Dzielni komandosi ratują świat/miasto/sierotki z sierocińca" i przeciętnego stoiska rybnego w supermarkecie (tak, może być Tesco, nie, Kaufland nie, nie pytaj czemu).  Czy to fantazja scenarzysty, czy brak kasy na przyzwoite stroje - akcja filmu dzieje się współcześnie. Cóż więc mamy? Ano: super-ultra-uber wypasiony okręt podwodny, dowodzony przez cpt. Ahaba - nieco zdegenerowany jegomość, trochę taki Marian Glinka plus proteza nogi zajebana od C-3PO, jego EXO - młody, bezpłciowy, targany rozterkami (zaginiony) brat Alexandra Skarsgårda, pani morski biolog - blond milf-niby-ślicznota, która w czasach swojej świetności wcale nie była świetna, pomagier pani biolog - murzyn-token, trochę MacGyver, kiepskie dżołki, ale w sumie najsympatyczniejszy. Reszta załogi i postaci przewijających się tle to dziwna zbieranina: coś na kształt dealera z Chinatown, ze dwóch hipsterów, generał wyglądający jak teherański sprzedawca dziwek i inne tego typu szaraczki. I on - Moby Dick - olbrzymi, biały wieloryb. W sumie mógłby być dzieckiem zdesperowanego bądź napalonego rekina i kaszalota, który pił za dużo mleka i urosło mu się. Tak, bagatelka, jakieś 180 metrów długości. Na niedzielnego grilla w sam raz. 
   Szkielet historii został zachowany - nieco obłąkany, ale charyzmatyczny (taa...) kapitan poszukuje desperacko, wraz ze swoją załogą, zemsty na nieco mitycznym zwierzęciu, który onegdaj pozbawiło go kończyny. No i ok, każdy by się wkurwił za takie coś, hejt w pełni zrozumiany. Jednak sama fabuła, a raczej jej brak wypycha ten szkielet, jak trociny nieudolnie wypchany łeb łosia nad kominkiem myśliwego z Alaski. Naprawdę, historia nie rozwija się ani ociupinkę, a mimo prawie braku fabuły, potrafi ona zawierać w sobie dziury jak polskie drogi po zimie. Owszem, pojawia się interwencja sil zbrojnych Hameryki w postaci jednego (sic!) helikoptera, próbującego powstrzymać szalonego kapitana. Także Moby zostaje w końcu zapędzony na atol (WTF?!), tam odstawia harce, że głowa mała (skoki przez atol, udawanie plaży, skręty, wiraże, skoki w przestworza, ogólnie chaos i zniszczenie). Po wszystkim (kilku dość żałosnych śmierciach, zniszczeniu okrętu, a wcześniej 3 pontono-motorówek, które się po prostu... rozpadły...) jedyną ocalałą okazuje się pani morski biolog. Bestia gdzieś umyka, milfa ratują. 
    Film, o dziwo, robi... zjadliwe wrażenie przez pierwsze minuty. Za dużo się nie odzywają, dużo się nie dzieje, ogólna padaka można pomyśleć. I tą padakę potem się docenia, niemal ze łzami w oczach. A gdy już dojdzie gra aktorska, efekty specjalne.. ah.. muuzyka! ;) Aktorzy zostali wystrugani z drewna przez Dżepetta, ewentualnie jest to odległa rodzina Grzegorza Rasiaka. Stwierdzenie, że to poziom "Dlaczego Ja?"  jest zasłużone i daje pewny ogląd sytuacji. Amatorka jak studencka kuchnia. Ale gdy już uwolnią emocje... to robi to wrażenie przedwczesnego wytrysku. Mowy Ahaba które miały być płomienne są bardziej jak palnik kuchenki turystycznej niźli pożoga zemsty. Przeciętny zombie popełniłby powtórne samobójstwo z nudów, z pewnością Leonidas to to nie jest. Reszta też nie lepsza, ale chociaż się dzielnie "udają że się starają". 
    I tu dochodzimy do balsamu dla umęczonej duszy - efektów (bardzo) specjalnych. Są tak specjalne, jak wycieczka na strzelnicę klasy integracyjnej ze szkoły dla upośledzonych. Kurwa - to nie jest nawet poziom gier video z przełomu wieków. Tak niedojebanych animacji wieloryba, rozprysków wody, wystrzałów, czegokolwiek, to dawno nie widziałem. Miodzio ;) Zero prawdopodobnej fizyki, okręt skacze jak gumowa kaczka w nocniku, wieloryb niczym Gumiś na soku z gumijagód - to po prostu trzeba zobaczyć. Albo efekt uderzenia pocisków karabinu w poszycie okrętu pod wodą. Jak pieprzone zimne ognie. Daaamn. Dźwięk jest ubogi, nie oddaje w ogóle klimatu zmagania się z morzem i bestią, nie mówiąc o odgłosach strzelania z broni. Montaż przypomina pod koniec słaby film z wesela. O kwiatkach takich jak kiepskie rasistowskie żarty (o białym wielorybie, wojskowy podający rannej i wycieńczonej Rosjance wódę w szpitalu), zamianie utraconej protezy przez Ahaba na... pieprzony krzyż, z grobu na plaży!, czy nieścisłościach militarnych nie wspomnę. Nie, czekaj, wyrzutnia harpunów rodem z Power Rangers wygrywa ;) 
  Tak więc film polecam jak najbardziej, nie zawiodłem się ani trochę, gdyby był dłuższy może być go sobie odświeżył, gdyby nie fakt, że tyle majstersztyków jeszcze przed nami.
   Ocena na IMDb:  2.6/10
   Kutasometr*: 7 karnych kutasów.
   Cytat filmu: PaniBiolog: - Zawraca, zaatakuje ponownie! Dlaczego wieloryb to robi?
                      Cpt. Ahab: - A dlaczego dzieci umierają we śnie?
   Plakat: 
http://www.tinyurl.pl?zfJFCDG6
 
__________________________ 
* - Kutasometr to moja ocena własna, wyrażona w karnych kutasach za zjebany film, od 0 - "Jak można było się tak pomylić, to czysty, niczym nie skażony geniusz!" do 10 - "Ja pierdolę, ażeby reżyser tego gówna spłonął w piekle".



poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Siema / Witaj / Yo. Pick one, zależnie od upodobań, zboczeń, fetyszy. Na wstępie: tak bardzo mi przykro. Jaka cholera cię tu przygnała, czy już cały internet się skończył? Na pewno jest jeszcze trochę stron porno, albo tych z kotkami, znajdziesz coś dla siebie. Ale... nadal to czytasz. A może nie i nie będziesz miał pojęcia o tym zdaniu. A ono właśnie chce być przeczytane. Eh, życie jest tak kurewsko brutalne, nawet dla małych literek.
Nieee, nie ćpam, chociaż powyższe tak trochę by na to wskazywało. Wbrew pozorom to, o, to całe, wokół tego tekstu, to nie powstało bo jestem niewyżytą, niedojebaną, nastoletnią lambadziarą, którą, oprócz przypadkowych wacków na imprezach, rozpycha też nieokiełznana chęć podzielenia się ze światem swoim udanym życiem. Wręcz przeciwnie, cel jest inny. Zupełnie inny cel, zupełnie normalnego człowieka. Takiego co to go mijasz na ulicy, z pogardą w oczach, jak zresztą dla wszystkich i myślą kołaczącą się między uszami: "Ha! Kolejne tępe zombie omamione przez TV, rząd, religię" czy co tam cię wkurwia. A może jesteś jedną z tych osób, która ma naprawdę dobre i niewinne serce? Good for you, a mnie to w sumie mało obchodzi. I na dodatek (zupełnie darmowy dodatek), pieprzę bez ładu i składu, a Ty wygłodniały czekasz na by się dowiedzieć o co kaman w tym całym zbiegowisku. A widzisz!
Bo to blog o filmach jest. (Bedzie? Nie będzie?). Powaga, zupełnie taka, jak na pogrzebie klauna. Ale ale, każdy może tryskać sokami (;]), zachwycając się produkcjami zdobywającymi nagrody (...Grammy?), wyróżnienia, rzeżączkę. Pardon, to ludzie, filmy nie łapią takich wenerycznych gówien. Dobry film jest dobry.. i tyle. Sprawia radość, relaksuje, wzrusza, zmusza do myślenia, ludzie go kochają, kurtyna opada, wszyscy uśmiechnięci. Ale wyzwaniem dopiero, większym, niż badanie prostaty Wolverinowi, jest oglądanie filmów kloacznych. Złych. Tragicznych. Takich, gdzie ludzie żałują, że posiadają oczy i uszy, gdy ktoś ich nim męczy.
Sounds like fun? Yes? Seriously? You're fucked up. So as I am. Nieciężko jest napisać coś złego o takich "dziełach", jak nieciężko przyjmuje się komplementy czy darmowe piwo. Ale, wobec uber zajebistej idei "Absorb what is good, deflect what is bad for you" postaram się pokazać te filmy w ten sposób, byście nie musieli tracić życia na chybiony seansik. Lepiej dla was, a ja i tak je obejrzę.
Miało być na wstępie zabawnie i lekko, wyszło duszno i dziwnie, jak na imprezie 18tkowej w krematorium.
Kryterium niechaj będzie ocena na IMDb.com, czasem też moje własne odczucia.
Pojawią się też pewnie, niestety, moje własne, zbłąkane niczym prostytutka na Arktyce, myśli. Olej je sikiem koszącym.
Idę jeść pizzę :D